No ale żeby Marzena powiedziała, że jakiś płaski i łatwo dostępny szlak był totalną petardą, to muszą się tam dziać prawdziwe fajerwerki. I proszę państwa, w Hooker Valley tak własnie było! Co prawda na trasie do żadnych wybuchów nie doszło, nie licząc huku pękającego lodu i okazjonalnie schodzących skalnych mikrolawinek, ale to nie zmienia faktu, że szlak ten to czyste złoto. Nieważne czy lubicie leniwie czy przygodowo, nie interesuje mnie to! Bedąc w Nowej Zelandii zbrodnią byłoby wiedzieć i nie odwiedzić. Zapraszam na szlak po dolinie Hooker, z finałem, którego – przyznam bez bicia – totalnie się nie spodziewałam!

Hooker Valley znajduje się w Parku Narodowym Góry Cooka, na południowej wyspie Nowej Zelandii. Szlak rozpoczyna się niemalże w tym samym miejscu, co ten do Muller Hut, który opisałam dla Was w tym poście: Mueller Hut, czyli szlak z widokiem na płaczące lodowce.

Droga, która dojeżdża się na parking wiele mówi o tym, czego możecie spodziewać się na szlaku – jeśli już na starcie serwuje się nam takie widoki, to w dolinie przecież musi być jeszcze lepiej! (spoiler: jest)

O łatwości szlaku świadczy fakt, że jest on popularny wśród wszelkiego rodzaju turystów, a mi sami wybraliśmy się na niego w klasycznych sportowych butach a nie, tak jak zazwyczaj, w obuwiu górskim. Dróżka jest dość szeroka i przyjemnie udeptana. Nie prowadzi ani ostro w górę, ani ostro w dół – jest to bardziej wymagający spacer niż trekking, ale obfitujący w widoki nie z tej ziemi. Mi nie sprawił żadnego problemu, a wiedzieć Wam trzeba, że przebyłam ten szlak niezłym tempem z zapaleniem obu nerwów kulszowych. Ja chyba naprawdę kocham wędrować albo jestem po prostu nie normalna. Jest wielce prawdopodobne, są to w równej mierze obie z tych rzeczy. Ale jak usiedzieć w miejscu, gdy szlak woła?!

Płaska i nieźle utrzymana ścieżka wije się między skalistymi szczytami, okazjonalnie przecinając lodowcowy bystry strumień, który przekraczać można z łatwością dzięki kilku niezwykle fotogenicznym i bujającym się pod stopami podwieszanym mostom.

Jeśli przy ulokowanej gdzieś w dwóch trzecich trasy toalecie skręcicie w lewo, wąziutka ścieżka zaprowadzi Was na cichą i mało uczęszczaną polanę przeciętą lodowatym górskim strumieniem. Jest to nie tylko świetne miejsce na piknik z dala od ruchliwej ścieżki, ale również nie najgorszy spot do fotografowania! Dodatkowo można tu schłodzić się moczeniem kończyn dolnych i napełnić butelki krystalicznie czystą wodą.

Widoki na całej trasie są naprawdę zjawiskowe! Każdy zakręt odsłania przed nami te zupełnie nowe lub też ukazuje znany nam już szczyt z jeszcze lepszej perspektywy. I choćby nie wiem jak Was kusiło, jak nudziło Was to niekończące się piękno lub bolały nogi – absolutnie nie zawracajcie dopóki nie dotrzecie do jeziora! Bo jeśli dotrzymacie finału, oczom Waszym ukaże się owinięty mlecznymi chmurami szczyt Mount Cook, u którego stóp spoczywać będzie okryty pierzyną pyłu i kamieni lodowiec Hooker ze swoim migotliwym, granatowym czołem, jego płynna forma barwy i konsystencji mleka sojowego i… ludzie kochani! Góry lodowe i kry o najbardziej fantazyjnych kształtach!

Tak, nie miałam w planach widzieć wielkich kawałów pływającego lodowca z bliska i tak, aż pisnęłam z radości gdy dotarło do nas co widzimy!

Kostka lodu wyrzucona na brzeg:

Ewidentnie ten dramatyczny krajobraz potrzebował jeszcze odrobiny bajkowości więc w lodowcowym jeziorze, na tle płynących po skalistych ścianach wodospadów, kąpieli zażywały przy brzegu pokaźnych rozmiarów kaczki.

Kaczki, które swoim zachowaniem dały nam do myślenia…

„A co by było, gdybym była kaczką…?”

„Co prawda nie mam piór i w zasadzie żadnej izolacji, ale gdyby jednak…? Czy ta mleczna, przeszywająca tysiącem igiełek, zimna lodowcowa woda jest mym przeznaczeniem?”

Nasz problem polega na tym, że jak nas co woła, to leziemy w ciemno. Tak oto zostaliśmy kaczką.

Jesteśmy prostymi ludźmi: widzimy wodę, idziemy się kąpać. Niestety tym razem, jako że kompletnie nie spodziewaliśmy się, że trafi się taka sposobność, nie zabraliśmy ze sobą ani ręcznika, ani stroju kąpielowego. Mateusz szybko podjął decyzję, że mimo całkiem sporej widowni odpoczywającej na okolicznych głazach, on zdejmuje porty i idzie kaczkować.

Ja w tym momencie trochę umarłam w serduszku, jako że totalnie zrezygnowałam w życiu z noszenia współczesnej wersji gorsetu i (oczywiście!) akurat tego jedynego dnia nie założyłam na szlak sportowego topu! O moczeniu bawełnianej koszulki nie było mowy, bo nie uśmiechało mi się paradować w drodze powrotnej w skiśniętej i lodowatej bluzce… Ale od czego ma się męża i najlepszego przyjaciela w jednym? Ubrany tego dnia w błyskawicznie schnący sportowy t-shirt, Mati po rycersku odstąpił mi swego odzienia, które przy okazji zakryło przyzwoicie dolną część ciała i mogłam wskakiwać!

Jak bardzo zimna jest woda w lodowcowym jeziorze, możecie zauważyć na samym końcu filmu.

Oprócz nas znalazło się jeszcze kilku dzielnych/szalonych, którzy w podobnych warunkach ubraniowych raczyli się sekundową kąpielą. Spieszę jeszcze dodać, że kąpiel w jeziorze jest raczej niezalecana ze względu na bardzo niską temperaturę, ale nie ma oficjalnego zakazu kąpieli ani na tablicy przy jeziorze, ani na stronie Parku Narodowego. Ostatnią rzeczą jaką chcę robić w podróży, to szkodzić przyrodzie, dlatego sprawdziliśmy to kilkukrotnie zanim daliśmy szybkiego nura przy samym brzegu.
To czego robić absolutnie nie należy, to zbliżać się do gór lodowych lub do samego lodowca –  istnieje duże ryzyko odłamania lub zapadnięcia się lodu, co stanowi zagrożenie dla zdrowia i zapewne również życia. Góry lodowe to nie płatki śniegu! Ich wielkość sugeruje naprawdę konkretną wagę i bardzo nie chciałabym znaleźć się w pobliżu, gdy taki sprasowany kawał śniegu (bo tym właśnie jest lodowiec) wpada do jeziora.

Mając jeszcze trochę czasu przed zachodem w zapasie, ruszyliśmy żwawo w drogę powrotną, by móc jeszcze rzucić okiem na lodowiec Tasmana, położony po sąsiedzku w drugiej dolinie. Tym razem wystarczyło wskoczyć w auto i podjechać około 10 km, zajechać na dedykowany parking i podreptać kilkaset metrów w górę na punkt widokowy. Widok? Obłędny!

Cieszę się, że jakimś cudem udało nam się nie doczytać o potencjalnej obecności gór lodowych latem i aspekcie kąpielowym, bo właśnie dzięki temu kompletnemu zaskoczeniu ten szlak miał dla nas tak niesamowity finał!

Dla nieuleczalnej romantyczki zakochanej bez pamięci w przyrodzie, widok lodowców i myśl o tym, czego były świadkiem, jest bardzo wzruszająca. Zaś moja druga, niespodziewanie odmienna, połowa duszy, ta, która woła o szaleństwo i adrenalinę, aż piszczała na myśl o popełnionej w lodowcowym jeziorze głupocie. I to właśnie dzięki tym dwóm Marzenom i różnorodności doświadczonych wrażeń, poziom zachwytu doliną Hooker jest naprawdę wysoki. Polecamy obie! 🙂

Informacje o szlaku

Trasa: parking w White Horse Hill Campground – jezioro i lodowiec Hooker

Rodzaj: tam i z powrotem

Dystans: 12.5 km, wliczając w to również odbicie od głównej ścieżki (dodatkowe 2.5 km)

Trudność: łatwa

Szacowany czas: 3-4h w zależności od tempa i liczby przerw. Nam cała wyprawa zajęła dokładnie 4h, ale spędziliśmy trochę czasu piknikując nad strumieniem i nad samym jeziorem.

Warto wiedzieć: Parking z którego wyrusza szlak jest również miejscem kempingowym, ale jeśli posiadacie kampera wyposażonego w toaletę, polecam wyjechać poza teren parku (sprawdźcie jego granice na mapach Google) i zatrzymać się gdziekolwiek na trasie wzdłuż jeziora Pukaki. Jest tu kilka miejsc „wydeptanej” trawy, zatoczek czy dzikich parkingów, które możecie użyć jako miejsca postojowego. Nie wolno zatrzymywać się na parkingach, na wjazdach na pastwiska czy oficjalnych punktach widokowych.

Niedaleko parkingu znajduje się również wioska z centrum informacyjnym, hotelami i kawiarniami.

Z tego samego parkingu startuje kilka innych, naprawdę świetnych szlaków!

Nasz kamper wypożyczyliśmy w firmie Wendekreisen.

Pozdrawiam,
Marzena

Zapraszam Was na moje konto Coś woła na Instagramie, gdzie oprócz kadrów z podróży, pokazuję również naszą australijską codzienność.