Hej, mam dobre wieści! Tak, dziko żyjącego kangura jest całkiem łatwo zobaczyć! W odróżnieniu od sarny czy jelenia, kangur nie płoszy się łatwo, nie ucieka szybciej niż zdążysz zarejestrować jego obecność, a niekiedy totalnie ignoruje obecność ludzi i pozwala podejść satysfakcjonująco blisko, by pstryknąć mu uroczy portret (a nawet żeby miał szansę liznąć nas po palcu, stay tuned!)
Nie oznacza to jednak, że nie trzeba podjąć w tym kierunku żadnych ekstra kroków. Kangury, wbrew temu co niekiedy pokazują memy czy newsy, nie błąkają się po centrum miasta jak gołębie czy karaluchy (tak). Kangury żyją w dziczy, w tej dzikiej i odludnej, ale również w tej bezpośrednio sąsiadującej z ludzkimi obejściami.
Miasta i miasteczka w Australii, w odróżnieniu od wielu europejskich państw, bezpośrednio stykają się z prawdziwie dzikim buszem. Tam gdzie miejsko-wiejska zabudowa mocno się zagęszcza, kangurów praktycznie nie rejestrujemy. Grodzone pola i pastwiska, liczne skrzyżowania i zabudowania nie są ich top 10 ulubionych miejsc do życia i czilowania z przyjaciółmi. Bardzo często, przez te ogrodzenia właśnie, nie mają nawet szansy się tam dostać. Oczywiście wciąż istnieje ryzyko zobaczenia ich na lub przy drodze, ale na mocno zurbanizowanych terenach jest to raczej rzadkość. I jeśli odwiedzicie wyłącznie Sydney i skoczycie na jeden dzień do Blue Mountains to szanse na takie urocze spotkanie są raczej niewielkie.
Dlatego żeby zobaczyć kangura, trzeba koniecznie ruszyć się z dużego miasta i odsunąć od głównych dróg. Ale spokojnie, proszę się mi tu nie załamywać. Nie oznacza to wcale wielogodzinnej wyprawy! Tak jak wspomniałam, gęstość zaludnienia i specyficzne skupienie ludzkich siedlisk sprawia, że wystarczy zrobić „jeden krok” by z miasta przenieść się do dziczy. I stąd te wszystkie filmy w sieci pokazujące kangury pasące się na czyimś podjeździe – nie ma w nich kłamstwa czy manipulacji. Sami tego doświadczyliśmy podróżując do małych miejscowości na wschodnim wybrzeżu czy na Tasmanii. Jeśli dom znajduje się rzut beretem od buszu, masz sporą szansę na kangurowe spotkanie, zwłaszcza o poranku czy o zmierzchu. Ale pamiętajcie, że to raczej nie tyczy się miast tak dużych jak Sydney.
Ale, ale… najpierw najważniejsze, czyli co czyni kangura kangurem? Podejrzewam, że dla większości z Was, tak samo jak dla mnie przed przyjazdem do Australii, kangurem było wszystko to, co miało długie zajęcze nogi, lekko myszowatą mordkę i torbę z dzieciątkiem na brzuchu. I generalnie jest to w pewien sposób prawda, bo wszystkie te skoczne stworzonka nazywa się, zgodnie z oficjalną klasyfikacją, kangurowatymi.
Kangurowate to rodzina w której skład wchodzą:
- Kangury, czyli najwięksi przedstawiciele rodziny: kangur antylopi, olbrzymi (tego widujemy na wschodnim wybrzeżu), szary oraz ten największy i najczęściej przedstawiany w mediach, przez co zapewne kojarzycie go najbardziej, czyli kangur rudy.
- Walabie, czyli „kangurki” średnie. Lista jest długa, więc wymienię tylko kilka, a są to: kangur mniejszy, zachodni, nadobny, kangur rdzawoszyi, walabia bagienna.
- Pademelony, ogólnie rzecz biorąc stworzonka ciut mniejsze od walabii, takie jak na przykład: pademelon czerwononogi, czerwonoszyi czy tasmański.
- I wiele, wiele innych, w przeróżnych smakach i wielkościach, między innymi: kanguroszczur, kuoka, filander okularowy, kosmaty, skalniak brązowoogonowy, żółtonogi, filanderek pręgowany, a nawet kangur, który żyje na drzewie (tak, wyłącznie na drzewie!), czyli drzewiak!
Jak widzicie, nie ma jednego prawilnego kangura, jest ich mnóstwo! Różnią się wielkością, wagą, kolorem, wyglądem mordki, miejscem występowania a nawet sposobem życia. Dla mnie najsłodsze są walabie, pademelony wyglądają ciut dziwnie, a kangury prezentują się wyjątkowo poważnie i nierzadko budzą respekt (zwłaszcza dorosłe samce). Dla zainteresowanych, cała lista kangurciów o tutaj – klik!
Australia jest wielka, a my zwiedziliśmy póki co niewielki jej kawałek, ale podczas każdej wyprawy mieliśmy mniej lub bardziej ekscytujące spotkania. A gdzie udało się nam się na nie napatoczyć?
A na przykład w położonym na południe od Sydney regionie, zresztą zwanym bardzo wymownie Kangaroo Valley oraz w znajdującej się ciut niżej i absolutnie przepięknej zatoce Jervis. W tej drugiej lokacji kangury pasły się o poranku naprzeciwko naszego domku, na boisku sąsiadującym z lasem.
Na kangurki trafiliśmy również w popularnym regionie Hunter Valley, znanym z wyjątkowo dobrych i pięknie ulokowanych winnic. Hunter Valley znajduje się na północ od Sydney i, jeśli kochacie wina, jest świetną opcją na weekend – sielankowe widoki, wino i kangury. To nie może się nie podobać.
Jadąc wzdłuż wybrzeża, z Sydney do południowej części stanu Queensland, kilkukrotnie widzieliśmy kangury, a w Sunshine Coast, pod wynajmowanym przez nas domkiem, mała rodzina kangurów olbrzymich codziennie skubała trawę, zupełnie ignorując naszą obecność. Wciąż zachowywały czujność i raczej uciekłyby od razu, gdybyśmy zbyt szybko i zbyt blisko się do nich zbliżyli, ale odległość była bardziej niż zadowalająca.
Powiedziałabym, że kangury pod tym względem przypominają trochę kozy – zajmują się swoimi sprawami nie zważając na dwunożne istoty w pobliżu, ale same również nie szukają z nimi bliskiego kontaktu. Jednak te stadka, które są bardziej oswojone z obecnością ludzi i niemalże żyjące od lat na czyichś podwórkach, zachęcone grzechotem kanguroprzyjaznej karmy, z leciutką rezerwą, ale jednak, będą jadły Ci z ręki.
Albo tłukły się zawzięcie tuż pod twoim oknem… Po takie atrakcje i absolutnie największe zagęszczenie kangurów (i nie tylko!), koniecznie udajcie się na Tasmanię. Komuś musiał się tam kiedyś wysypać wielki worek z walabiami, a te zaczęły się od razu rozmnażać.
Obiecuję, że nie będzie tam dnia bez widoku torbacza przy drodze czy na ścieżce w buszu.
Mieszkamy w Australii od 3 lat i tylko jeden, jedyny raz w trakcie podróży musieliśmy „polować” na walabię… i to tylko dlatego, że w trakcie wyprawy na Tasmanię, odkryliśmy, że na jednej konkretnej malutkiej wyspie (Bruny Island!) żyją kangurki albinoski! Wybraliśmy się tam z głównej tasmańskiej wyspy na jeden dzień i wyjątkowo zależało nam na tym spotkaniu. Bardzo intensywnie wypatrywaliśmy ich przy drodze, w buszu i na przybrzeżnych polanach, aż w końcu się udało się!
Ich unikatowe zabarwienie jest oczywiście rezultatem wady genetycznej. W każdym innym miejscu na ziemi, zwierzęta dotknięte taką wadą mogłyby stać się łatwym celem drapieżników – nieodpowiednie umaszczenie i słabszy wzrok czyni je o wiele bardziej wrażliwymi. Rzecz polega na tym że na wyspie Bruny nie ma drapieżnych zwierząt, co pozwala im osiągnąć dojrzałość i przekazać albinizm kolejnym pokoleniom.
Szacunkowo w Australii żyje około 50 milionów kangurów i 29 milionów ludzi. Oznacza, to, że na każdego człeka przypada ponad półtora kangura! Myślę, że można śmiało stwierdzić, że trzeba bardzo się postarać by żadnego nie spotkać. Jest to oczywiście możliwe, ale wyłącznie dla tych, którzy nie zechcą zobaczyć tego, co w tym kraju najlepsze… dzikiej natury!
Co dla Was byłoby wystarczająco dobrym kangurem, byście powróciwszy z podróży po Australii czuli się w pełni usatysfakcjonowani (ukangurowani)? Czy malutki kangurek spełnia Wasze torbaczowe oczekiwania? I co zaskoczyło Was w dzisiejszej opowieści najbardziej? Dajcie znać!
Pozdrawiam,
Marzena