To już postanowione. Fidżi jest najlepsze! Jeszcze wiele wyspiarskich państw Oceanii przed nami, ale póki co wiem jedno – ze wszystkich rajskich miejsc, jakie miałam do tej pory szczęście odwiedzić, malutka wyspa Kuata w archipelagu Yasawa, jest tym najpiękniejszym. Można śmiało porównać ją do kadrów z Moany, disneyowskiej bajki, z której zaczerpnęłam pomysł na tytuł bloga! Kolor piasku, wody i gęstej roślinności, ukształtowanie terenu, błysk słońca na tafli wody, bogactwo rafy koralowej… to wszystko wygląda tak nierealistycznie, że przez pierwsze godziny na wyspie nie mogłam usiedzieć w miejscu i nadziwić się jej oszałamiającym pięknem.

W naszej przeprowadzce do Australii nie chodziło tylko o Australię, ale również o to wszystko co rozsypane po tej stronie globu, a do czego tak absurdalnie daleko z Europy. Mamy tu Nową Zelandię, dosłownie za rogiem, Indonezję, Papuę i wszystkie te złoto-turkusowe wyspy Oceanii, które brzmiały dotąd jak odległy sen – Fidżi, Vanuatu, Mikronezja, Polinezja… Ciężko nie mieć banana na twarzy, gdy od takiego raju dzieli teraz człowieka tylko kilka godzin lotu i można wybrać się tam choćby na długi weekend.

Na Fidżi z Sydney leci się około 4 godziny i wcale nie jest to jeden z najbliższych kierunków. Trochę bliżej kontynentu znajduje się na przykład Nowa Kaledonia czy Vanuatu. To drugie było naszym pierwszym obiektem rozważań, ale jako że akurat dramatycznie potrzebowaliśmy miejsca, gdzie można polecieć trochę w ciemno i bez większego planowania oraz odpocząć jak nigdy w życiu, Vanutau odłożyliśmy na później. Jego wulkany i prawdziwe dzikie szlaki wymagają odpowiedniego przygotowania.

Fidżi wydawało nam się łatwiejszą opcją i przyznam, że przez to spodziewałam się średnio, a nawet w porywach do mocno, „turystycznego” miejsca. Ależ się pomyliłam! Fidżi nadal pozostaje niezepsute tą całą globalną, instagramową turystyką. Pojawia się tu co raz więcej zagranicznych inwestycji, ale tam, gdzie dane nam było zajechać, nie uświadczycie kolosalnych resortów czy niekończącej się szeregowej zabudowy na wodzie. Małe wyspy nie zamieniają się całkowicie w hotel – wszystko jest tu raczej niewielkie, wtopione w przyrodę i z udziałem lokalnej ludności. Po kilku rozmowach z miejscowymi wnioskuję, że raczej podoba im się trend inwestycji w turystykę. Nasz taksówkarz z lotniska jeszcze niedawno pracował całe dnie na plantacji trzciny cukrowej, harując ciężko i niemal nie widując własnej rodziny. Z tego co nam powiedziano, rząd nie daje inwestorom pełnej wolności w działaniu, co całkiem dobrze wróży temu nadal dziewiczemu i autentycznemu miejscu. Nieokiełznana turystyka zepsuła już niejedno piękne miejsce!

Jak dotrzeć na wyspy z grupy Yasawa?

Archipelag znajduje się na północnym wschodzie państwa i na liczne jego wysepki dostać się można promem lub małym samolotem. My postawiliśmy na opcję numer jeden. Prom kursuje tylko raz dziennie i wyrusza z portu Denarau znajdującego się niedaleko miasteczka Nadi, w którym lądował nasz samolot z Sydney. Do portu podwozi wliczony w cenę autokar, który odbiera pasażerów z kilku różnych przystanków, więc jest to naprawdę komfortowa opcja.

Statek płynie wzdłuż podłużnego archipelagu, zatrzymując się kolejno (od zachodu) przy każdej wyspie, na którą wiezie lub z której odbiera jakiegoś szczęśliwca. Bilety na prom najlepiej kupić jeszcze przed przyjazdem – jeśli nie wystarczy miejsc w danym dniu, nie dostaniemy się do opłaconego już hotelu.

Prom wypływa z portu rano i wraca późnym popołudniem, co oznacza, że doba hotelowa na wyspach zaczyna się dość wcześnie, a i ostatniego dnia pobytu można smażyć się niespiesznie na plaży i pływać ile dusza zapragnie. Zwłaszcza, jeśli Twoja wyspa jest jedną z pierwszych, a w drodze powrotnej niemalże ostatnia na trasie 🙂

Już samo płynięcie promem dostarcza nie najgorszych wrażeń! Zasmakowaliśmy tylko początku archipelagu, ale był to początek zacny i z tego co widzieliśmy, nasza wysepka Kuata nie była w swym pięknie odosobnionym przypadkiem.

PXL_20230818_210501304

Grupa Yasawa gromadzi wysepki przeróżnej wielkości – od usypanej na środku oceanu łachy piachu jak powyżej, po te całkiem spore i górzyste, z kilkoma opcjami hotelowymi do wyboru. My wybraliśmy dla siebie wyspę niewielkich rozmiarów, z tylko jednym wtapiającym się w krajobraz resortem, ale na tyle dużą by nadawała się do krótkich wędrówek i niespiesznej eksploracji. I okazało się, że wybraliśmy doprawdy piękne miejsce!

Po dwóch godzinach od odbicia od brzegu głównej wyspy Viti Levu, dotarliśmy do Kuata, naszego tymczasowego domu na najbliższe 4 noce. Na ląd dostarczono nas w małej łódce, sunącej po nieprzyzwoicie turkusowej wodzie. Ledwo opanowałam chęć umyślnego wypadnięcia za burtę. Powstrzymała mnie tylko ta urocza ekipa, śpiewająca nam na powitanie. Błagam, zabierzcie mnie tam z powrotem!

To teraz czas wytłumaczyć się szczegółowo z tego, dlaczego w tak zuchwały sposób postanowiłam ogłosić światu, że znalazłam najpiękniejsze miejsce na ziemi!

1. Hotel

Hotelik Barefoot Kuata, a raczej resort składający się z domków o różnym standardzie, znajduje się tuż przy plaży, dosłownie kilka metrów za linią drzew, ale zaprojektowano go tak pięknie, że tworzy harmonijną całość z otaczającą go przyrodą. My wybraliśmy dla siebie ustronny, bardzo prywatny domek z bezpośrednim zejściem do plaży. Tak się szczęśliwie złożyło, że przypadł nam w udziale jeden z tych bardziej oddalonych od części wspólnej.

Domek był fantastycznie urządzony, niewielki, ale niezwykle komfortowy. Rano mogliśmy rozkoszować się wschodem słońca z łóżka, w ciągu dnia odpoczywać w cieniu palm na tarasie, a nocą brać kąpiel pod gołym niebem w towarzystwie gwiazd.

Prywatny dostęp do plaży i kawałek gęsto zarośniętego ogródka na wyłączność sprawiał, że można było kompletnie się wyciszyć i zapomnieć o całym świecie. Ale musicie wiedzieć, że w żadnym miejscu w resorcie nie dało się odczuć tłumu czy nadmiernego hałasu. Domki rozsiane są wzdłuż plaży lub w ogrodzie w słusznej odległości, zaprojektowane tak, by nikt nie musiał przechodzić pozostałym gościom pod oknami.
To, w połączeniu z automatycznie (i niejako magicznie) odpalającym się na Fidżi trybem „pełen luz” daje ciszę i poczucie odosobnienia. Nawet część wspólna, gdzie wszyscy goście zbierali się niespieszne kilka razy dziennie na posiłki czy koktajle, tchnęła niespotykanym spokojem. Chyba każdy w równym stopniu czuł niezwykłość tego miejsca i ostatnią rzeczą, którą chciał zrobić, to zmącić ją niepotrzebnym hałasem.

2. Plaża

Główna plaża naprawdę wygląda jak żywcem wyjęta z bajki! Mamy tu mięciutki kremowy piasek, oślepiającą zieleń i wulkaniczne skały w fantastycznych kształtach, które mogłyby służyć w przeszłości za źródło jakiejś epickiej legendy o zaklętych w skałę herosach (lub kokosach). Niewielka liczba domków oraz brak regularnych wizyt promu z przypadkowymi turystami to wisienka na torcie – plaża bardzo często świeci pustkami! Wierzcie lub nie, ale nikogo z tych zdjęć nie musiałam wycinać 🙂

3. Woda

Temperatura wody na Fidżi waha się w ciągu roku od 24 do 30 stopni – nie można więc trafić na zły okres. Nasz pobyt przypadł na końcówkę sierpnia i woda (tak samo jak powietrze) miała idealną temperaturę. A tak poza tym to jest nieludzko turkusowa, krystalicznie czysta i spokojna!

4. Rafa koralowa

Tu wygłoszę jeszcze bardziej bezczelną opinię i powiem, że rafa okalająca wyspę Kuata jest równa, a w pewnym sensie lepsza od tej, którą widzieliśmy odwiedzając Wielką Rafę Koralową! Ta kontrowersyjna opinia ma jednak swoje uzasadnienie. Oczywiście Wielka Rafa jest naprawdę wielka – koralowce osiągają tam ogromne rozmiary i nieziemskie kolory. Miejsca, do których zabrano nas łódką podczas naszej zeszłorocznej wyprawy na północ Australii (rejs na zewnętrzne rafy trwał dwie godziny i skończył się okropną chorobą morską…), były bajeczne, chociaż spodziewaliśmy się tam większej liczby morskich zwierząt. To co przemawia za rafą na Kuata, znajdującą się dosłownie kilka kroków od brzegu, jest jej nielimitowana dostępność – wychodzisz z domku, robisz 20 kroków, kładziesz się na wodzie i przenosisz się do innego świata. Świata, który poza łatwą dostępnością oferuje również niewyobrażalne bogactwo kolorów i kształtów! Wystarczy odpłynąć trochę dalej od brzegu, tam gdzie fale i odpływy nie mają już negatywnego wpływu na rozwój korali czy komfort życia rybek, by móc zachwycać się dywanem rozmaitych, wciąż żywych koralowców i ich bajecznych lokatorów! Nie wierzycie? No to zapraszam na wspólne nurkowanie:

Zróżnicowanie fauny oszałamia! Mieszkają tu błazenki i papugoryby, ogromne lazurowe ławice i długaśne jaskrawożółte czy srebrzyste rurecznice. Spędzaliśmy absurdalnie długie godziny każdego dnia nurkując bez opamiętania.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Uszanowanko.

Jednym z powodów obecności tak pięknej i nienaruszonej rafy jest specjalna troska, jaką się wokół niej tu roztacza. Cały obszar objęty jest ochroną, a na wyspie działa ekipa rozmnażająca koralowce. Do brzegu dopływają wyłącznie małe łódki, korzystające ze specjalnie wytyczonego kanału. Tym samym kanałem wypływa się wpław na przybrzeżny snorkeling gdy akurat trwa odpływ – woda w pozostałych miejscach jest w tym czasie zbyt płytka, co mogłoby grozić dotknięciem koralowców. A wszyscy dobrze wiemy, że tego robić absolutnie nie można!

5. Aktywności

W ciągu pięciu dni obeszliśmy wszystkie ścieżki na wyspie, w tym wdrapaliśmy się na jej szczyt, zobaczyliśmy każdą dostępną plażę, wydłużając eksplorację o spacer po skałach, wybraliśmy się na wycieczkę malutką łódką by posnorkelować z rekinami rafowymi oraz wzięliśmy udział w jednym z wielu pokazów organizowanych przez miejscowych. Oprócz tego plaża, woda, plaża, woda, drzemka, woda i znowu plaża…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
"Ty patrz - rekin"

Tak się składa, że z całego snorkelowania z rekinami najniebezpieczniejszy jest ten mały gnój ze zdjęcia poniżej! Prawie zeżarł Mateuszowi pieprzyka! Bitwa była długa i krwawa i zakończył ją dopiero koniec wycieczki.

Każdego dnia przy śniadaniu mogliśmy dowiedzieć się co tym razem zaplanowano dla gości i dołączyć wedle woli do wybranych aktywności.

Sprzęt do nurkowania jest w cenie, można korzystać bez ograniczeń i nie trzeba targać swojego sprzętu. Są też supy i kajaki! Nocne snorkelowanie z przewodnikiem, nurkowanie z butlą, sadzenie koralowców czy właśnie wypad na rekiny są ekstra płatne.

Popołudniowe pokazy są darmowe i dotyczą życia wyspiarskiego, przykładowo picia tradycyjnego napoju zwanego Kavą, plecenia koszyków czy obsługi kokosa. Jako największa kokosiara na świecie, nie mogłam tego odpuścić! Kuchnia fidżijska bazuje na kokosie, dlatego każdy wyspiarz doskonale wie jak zrywać, obierać, otwierać, a następnie jak i do czego używać każdej jego części.

Jak już o jedzeniu mowa, to duży plus dla hotelu za dietetyczne zróżnicowanie serwowanych posiłków (w formie bufetu). Kucharz zapewniał każdego dnia kilka opcji wegetariańskich czy też wegańskich, a i słyszałam, że dla jednego czy dwóch gości przygotowywali również dania bezglutenowe. Oprócz kokosa, głównymi składnikami kuchni na Fidżi są warzywa korzenne, ryby i owoce morza.

6. Klimat

Ludzie na Fidżi są przekochani – i tu mówię ogólnie o kraju, nie tylko o tym konkretnym hotelu! Każdy był niezwykle życzliwy, serdeczny i pomocny, a w odróżnieniu od innych znanych mi przyjaznych państw pełnych uśmiechniętych ludzi, mieszkańcy Fidżi są w tym wyjątkowo szczerzy i nienachalni. Poza tym wszystko to co dla turysty niezbędne – od obsługi w hotelu, przez transport i wynajem auta na drugą część naszych wakacji – zorganizowane było z dbałością o każdy szczegół. Nigdy nie byłam aż tak odprężona na wakacjach!

Najlepszą rekomendacją miejsca, jakie może dać Marzena, to absolutna pewność, że wrócę tam przy pierwszej możliwej okazji. I może dla wielu nie jest to nic nadzwyczajnego, ale tak się składa, że my zawsze podróżujemy tam, gdzie nas jeszcze nie było. Zawsze. No chyba, że chodzi o Fidżi!

Pozdrawiam,
Marzena