Jedną z bardziej cool rzeczy, jaką w życiu zrobiliśmy to spanie u stóp wulkanu Bromo. Nie wspominając już nawet włażenia po ciemku na jego krawędź i zaglądanie mu prosto w bulgoczącą dziurę! Jeśli i Wam potrzeba takich emocji w życiu, to zapraszam do lektury. Podzielę się z Wami szczegółami naszej pierwszej wulkanicznej przygody i podpowiem jak najlepiej zabrać się do podziwiania jawajskiej góry Bromo.

18
Mati i nasz jawajski przewodnik.

Wejście na Bromo było naszym pierwszym spotkaniem z aktywnym wulkanem, dzień później doświadczyliśmy drugiego, a po kilku latach kolejnych i wiecie co się okazało? Włażenie na wciąż żywą, mniej lub bardziej ujarzmioną górkę, nie staje się z czasem ani odrobinę mniej cool. Staje się za to ogromnie uzależniające! Ale do rzeczy, bo miało być o spaniu.

Bo nocleg, jaki tego dnia mieliśmy, był co najmniej nietuzinkowy. Dotarliśmy do naszego niewielkiego hotelu późnym popołudniem i pierwsze co ujrzeliśmy po wyjściu z samochodu to ogromny i zadymiony wulkan! Trochę mnie wmurowało, bo nie sądziłam, że będziemy spać aż tak po sąsiedzku. Hotelik znajdował się nad krawędzią rozległej, 16 kilometrowej kaldery Tengger, która jest efektem wybuchu monstrualnej wielkości wulkanu jakieś 820 000 lat temu. W jego miejscu pojawiły się kolejne, w tym Bromo i wznoszący się w oddali, równie aktywny, Semeru.

Mimo że nie było podwyższonego ryzyka erupcji, to wbudowany wewnętrzny system alarmowy nie dawał mi spokoju – ciężko zamknąć oczka i pójść spać, jak za rogiem coś wielkiego nie śpi i doprowadza wodę do wrzenia przez 24h na dobę. Bromo to wulkan bardzo aktywny i mającym niemało na swoim sumieniu. Pobudka miała nastąpić już za parę godzin, należało wykorzystać każdą daną nam godzinę, ale sprawy nie ułatwiała niska temperatura. Pokój nie był ogrzewany, a na zewnątrz, mimo że znajdowaliśmy się przecież w Indonezji, panował na tej wysokości całkiem konkretny ziąb, więc po wygrzaniu się pod prysznicem, należało z prędkością światła przebiec z łazienki pod wielką kołdrę i zrobić z siebie farsz do pościelowego naleśnika.

Jak wygląda odwiedzanie Bromo?

Przygodę z Bromo zaczyna się w środku nocy. Domyślna opcja wygląda następująco: lokalni przewodnicy najpierw zabierają Cię na daleki punkt widokowy, skąd można podziwiać rozległą kalderę, sąsiedni wygasły już, ale za to wielce atrakcyjny wulkan i oczywiście buchający parą krater Bromo, w ognistych promieniach wschodzącego słońca. I niewątpliwie jest to zapierający dech w piersi widok! Tyle tylko, że przewodników jest tam dziesiątki, a turystów przynajmniej pięć razy tyle. Oznacza to, że najpierw spędzisz nieludzkie godziny w jeepowym korku, bo droga na punkt widokowy jest tak samo wąska jak kręta, a potem tylko „być może” uda Ci się dotrzeć do barierki i z pierwszej linii podziwiać widoczek, bo punkt widokowy jest raczej standardowych rozmiarów. A na końcu czekać na Ciebie będzie droga powrotna, dokładnie w tym samym korku, bo cała ekipa kierować się będzie w stronę schodów prowadzących do wulkanu. Przynajmniej tak to wyglądało, gdy my zaszczyciliśmy okolicę swoim towarzystwem.

No więc nie słuchajcie tych przewodników! Nasz prywatny, który sprawował nad nami pieczę podczas naszej wulkanicznej trasy po wyspie Jawa, postanowił odwrócić popularny program do góry nogami i rozpocząć przygodę od punktu drugiego, czyli wejścia na krawędź wulkanu i doświadczenie magii wschodzącego słońca przy akompaniamencie ryku gotującej się wody. Nie wiem jakie uczucia towarzyszą tym stojącym na górce, gdy pierwsze promienie porannego słońca grzeją kalderę, ale wiem dokładnie jak to jest mieć nogi z galarety, gdy z ciemności w końcu wyłania się ryczący krater, a Ciebie niemalże nic nie dzieli od przepaści. Uczucie nie do opisania! No ale jakoś się postaram.

Nasz plan na Bromo.

Obudzeni o nieludzkiej godzinie, ubrani w ciepłe kurtki i jedną czapkę na spółę, wsiedliśmy do jeepa i w kompletnych ciemnościach ruszyliśmy przez kalderę. Noc czarna jak piekło a Ty kierujesz się wprost do jego bram! Każdy miałby ciary! Po dotarciu na parking, musieliśmy jeszcze pokonać w ciemnościach niezbyt długi odcinek dzielący nas od schodów, a potem pozostało już tylko czekać. Sygnałem do rozpoczęcia wspinaczki na szczyt była ledwo widoczna na horyzoncie jaśniejsza linia zapowiadająca świt.

Krawędź krateru okazała się być prawdziwą krawędzią, niezapewniającą miejsca na bezmyślne szlajanie, a murek chroniący przed przepaścią, zasypany kilka lat temu przez sporą erupcję, ledwo sięgał do połowy uda. To wszystko w świetle słońca nie wydaje się aż tak przerażające, ale my swoje pierwsze kroki stawialiśmy tam w niemalże kompletnej ciemności! I absolutnie nie można pominąć dodatkowego, podnoszącego adrenalinę, czynnika. Bromo przemawia! Wrze, ryczy, grzmi. Skok adrenaliny murowany.

Gdy tylko różowa łuna na niebie urosła do pożytecznych rozmiarów, naszym oczom ukazał się spektakl jedyny w swoim rodzaju. Staliśmy jak zaczarowani, gapiąc się na zmianę w głąb ziemi i na otaczający nas powulkaniczny krajobraz.

Widok w głąb wulkanu przy pierwszych miękkich promieniach słońca. Nie sposób było objąć całego krateru obiektywem!

I ciut później, gdy wyższe promienie wydobyły wszystkie kolory i bruzdy. Możecie tu dostrzec żółte plamy siarki i czerń skał.

Murek oddzielający krawędź od przepaści nie sięga daleko, a po wydeptanym szlaczku można wnioskować, że spacer wzdłuż nie jest tu rzadkością. My się nie ośmieliliśmy. Ale to było kilka lat temu, teraz jestem trochę gałgan, więc kto wie.

Bromo jest również miejscem kultu Ganeśa. Oprócz posążka i złożonych u jego stóp darów od wiernych, można na ścianach krateru również dostrzec pojedyncze przedmioty (cóż, śmieci) wrzucane tam przez miejscowych. Nie popsuło to jednak w żaden sposób wrażenia, jakie zrobił na nas Bromo.

Tak jak już wspomniałam, nie wiem jak wygląda wschód na punkcie widokowym, ale na krawędzi aktywnego wulkanu jest po prostu bosko! To co niewątpliwie przemawia na korzyść naszego odwróconego grafiku, jest fakt, że gdy Ty gapisz się oniemiały na otuloną chmurami kalderę i górzysty horyzont, tłum po drugiej stronie może dostrzec tylko niewielką grupę turystów na szczycie. Nie chcę sobie nawet wyobrażać jaki ścisk panuje tu na drugiej zmianie.

Wejście na wulkan pomaga również podwyższyć swoją samoocenę. Okazało się, że jestem gorętsza (haha a przynajmniej bardziej interesująca:)) niż sam wulkan! Chłopaki za nic mieli sobie kłęby pary i dudnienie z prawej. Liczyła się tylko elo fotka z Polką w wielkiej czapie.

Jak już nagapiliśmy się (jakby w ogóle się dało!) na wulkaniczne wnętrzności, przyszła nasza kolej na wycieczkę na punkt widokowy. Dopiero w drodze powrotnej mogliśmy zobaczyć jak wyglądały schody i teren, który przemierzaliśmy najpierw jeepem, a potem pod górę z buta. Pył, czerń, mgła i mordki wykute w skale wulkanicznej:

Podskakując na tylnych siedzeniach jeepa jak opętani i zajadając kupioną pod wulkanem gotowaną kukurydzę, mijaliśmy na luzie wspomniany wcześniej sznur powracających. Dotarliśmy na punkt widokowy gdy słońce stało już całkiem wysoko, ale to absolutnie nic, bo i tak widok zwalał z nóg! Sam widok wulkanu i jego wygasłego towarzysza wprawia w zachwyt, ale wielkość kalder i jej wysokie ściany totalnie nas zaskoczyły! Dopiero z tej perspektywy mogliśmy dostrzec gdzie tak naprawdę przyszło nam spać zeszłej nocy.

Uwaga, wjeżdża zbliżenie! Normalnie jakby ktoś wziął i odkroił kawałek ziemi. Iście surrealistyczny widok.

No i horyzont też niczego sobie. Te zielone wzgórza przypomniały mi całkiem przydatną wulkaniczną ciekawostkę – jeśli wulkan pokryty jest roślinnością, oznacza to, że jest zupełnie wygasły. Widać to dobrze dwa zdjęcia wyżej: Bromo grobowo szarobury, a jego sąsiad piękny i fotogeniczny.

Na horyzoncie, po prawej od głównej atrakcji, wznosi się stratowulkan Semeru, najwyższy szczyt Jawy, który w niepokojąco regularnych odstępach przypomina o czającym się piekle w jego trzewiach. I tak się akurat złożyło, że byliśmy świadkami, na szczęście małej i odległej, erupcji!

Wiem, że będzie ciężko, ale pamiętajcie by nie dać się zbytnio zauroczyć głównemu widokowi i miejcie baczenie na Semeru – erupcje nie trwają długo i naprawdę łatwo przeoczyć odległą chmurkę, gdy gęsta para z Bromo pcha się na pierwszy plan.

Można robić naprawdę bajeranckie rzeczy w życiu, ale wejście na wulkan (albo do wulkanu!) to przeżycie jedyne w swoim rodzaju i niczym nie da się tego zastąpić. Pierwotny instynkt mówi Ci, że nie powinieneś tu być, że nie znasz dnia ani godziny, że wulkan, jeśli taka będzie w danym momencie jego wola, nie da Ci nawet chwili na zastanowienie… A to sprawia, że serce wali Ci w piersi, a w głowie szumi. No ale i tak leziesz tam jak zahipnotyzowany. Bo naprawdę nic nie może równać się z pięknem tak dzikiej, gwałtownej i totalnie nie dającej się ujarzmić natury.

Kto wlazł na aktywny wulkan ten wie! Po pierwszym razie nagle okazuje się, że po prostu musisz sprawdzić światową listę wciąż żywych wulkanów i złapać je wszystkie.

Pozdrawiam,
Marzena