Nie pamiętam dokładnie jak to się stało, że dowiedzieliśmy się o istnieniu górki z dziurką. Było to wszak jeszcze przed pandemią, gdy szykowaliśmy się do naszej drugiej azjatyckiej przygody, ale coś mi podpowiada, że znalazłam ją zrzucając żółtego ludzika w google maps w losowe punkty na mapie północnego Wietnamu. Nie wydaje mi się, żebym czytała o tym w przewodnikach wyskakujących na pierwszej stronie wyszukiwarki.
Bo domyślam się, że wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że raczej nie słyszy się zdania: “Jeśli północny Wietnam, to koniecznie Núi Mắt Thần!”? To miejsce to wciąż mało znana perełka! Znajduje się w prowincji Cao Bằng, trochę ponad 80 km na zachód od bardziej znanego wodospadu Bản Giốc na granicy z Chinami, co przekłada się mniej więcej na dwie godziny jazdy samochodem.

Dziurka z górką, czy tam na odwrót jeśli wolicie, to chyba mój ulubiony punkt naszej tygodniowej podróży po najdalej wysuniętych prowincjach. Miejsce to nie było uwzględnione przez naszą przewodniczkę w pierwotnym planie podróży. Jako że wycieczka, którą wykupiliśmy w lokalnej rodzinnej firmie, była wycieczką prywatną, mogliśmy dostosować rozkład jazdy do naszych potrzeb i chęci. Zmieniliśmy więc wizytę w jaskini na wędrówkę u podnóży magicznie wyglądającej góry. I całe szczęście! Bo nie dość, że widoki były oszałamiająco piękne i egzotyczne, to przewidziana przez nas klasyczna kilkugodzinna wędrówka okazała się ostatecznie czymś więcej! Był to najbardziej dziki hike jaki mieliśmy przyjemność doświadczyć. A chodzimy naprawdę niemało, również z dala od utartych szlaków.

Nghia, nasza genialna przewodniczka (z której nie zrezygnowalibyśmy nawet gdyby podróżowanie po nieturystycznym Wietnamie było mniej kłopotliwe. I mówi to fanka podróży na własną rękę!), zafundowała nam doprawdy fenomenalny dzień. Zaczęliśmy jak zawsze wcześnie rano. Tuan, nasz kierowca, wyrzucił nas gdzieś pośrodku malutkiej przygarbionej wioski, nad którą, prawdziwie po wietnamsku, wisiały ciężko chmury. To, w połączeniu z wszechobecną zielenią i krasowymi formacjami o fantastycznych kształtach, sprawiało, że czułam się jak bohaterka chińskich baśni.

Teraz już wiem, że te wszystkie obrazki i grafiki przedstawiające górzyste tereny Azji, które gdzieś tam się przewijały przez całe moje życie, nie był ani trochę przesadzone.

Po drodze minęliśmy jedynie małą grupkę turystów, zmierzającą w przeciwnym kierunku, a poza tym cisza. Tylko my i niekończąca się zieleń.

Po niezbyt długiej wędrówce wśród pól ryżowych, dotarliśmy do punktu widokowego:

Wyrażenie “zapiera dech w piersi” może i brzmi banalnie, ale w tym wypadku nie ma lepszych słów by opisać nasze odczucia! Niczym portal do innego świata!

Na szczęście nasza przygoda nie kończyła się na niziutkiej platformie widokowej. W planach mieliśmy wędrówkę wokół doliny, a następnie piknik z nieziemskim widokiem! Razem z nami z wioski wyruszył na skuterze młody Wietnamczyk z torbami pełnymi prowiantu, który Nghia przygotowała dla nas na lunch. Bez wątpienia, choć zupełnie przez przypadek, przyczynił się do epickości tego zdjęcia:

Zejście do doliny dodało nam kilku kilogramów w okolicy kostek – teren ten jest przez dużą część roku pod wodą, chodziliśmy więc po najlepszej jakości glinie, posiadającej godne podziwu właściwości chwytania się butów i nie puszczania ich choćby nie wiem co. Przyznać muszę, że nie byliśmy świadomi, że tej wody może tu w ogóle nie być! Zdjęcia, które oglądaliśmy przed wylotem, zawsze zawierały okalające górę jeziorko. Ani trochę nie zamierzam na to narzekać! To właśnie dzięki temu górka stała przed nami otworem.

Gdy dotarliśmy do punktu piknikowego, na który składał się otwarty namiot, stoliki i grill, dołączył do nas wcześniej poznany chłopak z prowiantem i ubrany w kalosze, jakby planował spacer po szkockich wrzosowiskach, przejął rolę przewodnika. Ruszyliśmy na docelowy hike, odprowadzani wzrokiem przez liczne koniki i bawoły pasące się w grupkach tu i ówdzie. 

Zaczęliśmy docelową wędrówkę! Jako że przewodnicy ocenili nas na odpowiednio szalonych i sprawnych fizycznie (doceniam bardzo), to na start zafundowali nam przeprawę przez wodospad, który należało przejść górą, na przestrzał, stawiając stopy na ekstremalnie wilgotnych kamieniach, niekiedy oddalonych od siebie na długość mojego maksymalnego wykroku. Lub, dla odmiany, spacerować po wąskich półeczkach nad wystarczającą żeby bardzo bolało przepaścią. Ten moment był dla mnie paraliżujący, nie będę ukrywać. Ja kocham przygody, kocham być zmęczona, ale chodzenie nad przepaścią albo skakanie po małych powierzchniach zwyczajnie mnie pokonuje – nie mam w sobie tej pewności, tej umiejętności oceny odległości, balansowania czy znalezienia idealnej podpory pod nogami.

Oj, trudne się wylosowało.

Były takie chwile, w których naprawdę bardzo nie chciałam tam być i na poważnie rozważałam zawrócenie. Kaloszowy przewodnik za to czuł się jak u siebie w domu, dzięki czemu wskazywał nam dokładnie gdzie stawiać kolejny krok oraz służył pomocną dłonią. Umarłam, ale przeżyłam. Mogliśmy iść dalej.

Któż by śmiał teraz narzekać na kule gliny przylepione do butów, jeśli można było znowu chodzić po mięciutkiej trawce?

No i spójrzcie tylko jaki to był piękny wodospad!

Z każdym krokiem nieznacznie zmieniała się perspektywa, odsłaniając kolejne warstwy spiczastych gór i dolin. Mgła nie podniosła się ani nie opadła, dostarczając najlepszej jakości warunków do fotografowania. 

Gdy już prawie wykonaliśmy pełne okrążenie, nagle obraliśmy nowy kierunek – niewątpliwie prosto w górę zbocza. Po chwili konsternacji, zapytaliśmy przewodniczki czy w planach jest wspinaczka na szczyt – a było to raczej żartobliwe pytanie, bo ta góra nie wygląda jak coś, na co można wejść ot tak, na luzie. Oczywiście otrzymaliśmy odpowiedź twierdzącą, co na chwilę troszkę zbiło nas z tropu (wybraliśmy się na szlak w szortach), ale za moment do głosu doszła żądza przygody i zaczęliśmy przedzierać się z nieukrywaną ekscytacją przez krzaczory. 

Oczywiście żadnej prawdziwej ścieżki na górę nie było. Ścieżkę robiliśmy sobie sami, na bieżąco. Chłopak w kaloszach zabrał ze sobą maczetę i zadbał o to byśmy jako tako mogli posuwać się naprzód. Czad! Może szorty nie były najlepsze na tę wyprawę, ale wlazłabym tam nawet w sukience. Podejście było dokładnie takie jak możecie sobie wyobrazić – szliśmy prosto na szczyt, najkrótszą drogą więc, po wcale nie tak długim czasie, mogliśmy zajrzeć przez dziurkę.

Jako że wszystko może być ścieżką, jeśli masz wystarczająco ostrą maczetę i totalny brak respektu do pająków i węży, na drogę powrotną wybraliśmy sobie inne zbocze. Tym razem skaliste i jeszcze bardziej strome, więc łapanie się napotkanych badyli było obowiązkowe. Łatwo nie martwić się tym, co może na tych badylach rezydować, gdy zwyczajnie w świecie nie ma się wyjścia 🙂 Ale skończyło się tylko maluteńkim, delikatnie kłującym, “oparzeniem” na moim przedramieniu – stawiam na jakąś egzotyczną roślinkę.

Na koniec trzeba było jeszcze tylko przeskoczyć przez wielkie kłujące krzaczory i znowu zbieraliśmy glinę stopami. Mateusz oczywiście nie omieszkał się poślizgnąć i zbierać ją również innymi częściami ciała. 

Ruszyliśmy do punktu początkowego, czyli piknikowej polany, gdzie czekało pyszne wietnamskie jedzenie. Trzeba było jeszcze tylko przekroczyć rzekę… Wiadomo, najlepiej użyć w tym celu mostu, jak uprzejmie nazwali TO nasi przewodnicy 🙂 Wspominałam już o moich zerowych umiejętności chodzenia nad przepaścią?

Cudownie było zakończyć naszą przygodę w tym miejscu prostym ale pysznym lunchem z takim widokiem!
Nie mam najmniejszego pojęcia kim byli Ci ludzie, ale pomogli nam zjeść co nie co, jako że Nghia dbała o nasze żołądki z prawdziwie babciną troską.

Odpowiednio brudni i mokrzy, by przerazić każdego kierowcę, użyczającego własnego auta z jasną tapicerką, ruszyliśmy z powrotem do wioski. Tuan zniósł to dzielnie, ale myślę, że wyłącznie dlatego, że porządnie wymyślimy szczotką buty na podwórku u jakichś znowuż losowych ludzi i nakryliśmy siedzenia zabranymi nie wiadomo po co ręcznikami. 

Núi Mắt Thần, czy też łatwiej – górka z dziurką – to nasz faworyt tych wakacji! Właśnie po takie doświadczenia jechaliśmy na daleką północ! Ten dzień zawierał wszystko co kochamy w podróżowaniu – przygodę i wyzwanie, uczucie przecierania szlaków i zaglądanie tam, gdzie innym nie przyszło do głowy, piękno dzikiej przyrody i azjatyckie żarcie. 

Serio, dodajcie dziurkę do swojej listy!

Pozdrawiam,
Marzena