Gdybym miała wybrać tylko jeden punkt kulminacyjny naszej podróży kamperem po Nowej Zelandii, zwanej też Aotearoa, to byłby to nasz ostatni dzień w tym kraju. Spędziliśmy w okolicy Góry Cooka, pięknie nazwanej przez Maorysów Aoraki, dwa pełne dni i nie skróciłabym tego pobytu ani o minutę – a nawet cofnęłabym się w czasie odrobinę, zmieniła grafik i przespała się jeszcze jedną noc w vanie z takim widokiem!

Jako że zapakowaliśmy się w kampera „self-contained”, czyli wyposażonego w toaletę i dostęp do wody, mogliśmy pod pewnymi dość zawiłymi warunkami zatrzymywać się na noc w dowolnym miejscu. A żadne inne nie nadaje się do tego lepiej niż droga do Góry Cooka!

Były owce, była tęcza z rana, kamping na dziko w totalnej samotności. Wysokie łańcuchy górskie z prawej, lewej i z przodu: góry strome i ośnieżone, te skaliste i przerażająco surowe, ale również, tak dla równowagi, obłe pagórki pokryte pożywką dla koczującego w okolicy stada parzystokopytnych. I oczywiście lodowcowa rzeka płynąca doliną przez złocisty tussock, czyli teren wysokich traw rosnących w fotogenicznych kępkach. Jeśli opis krajobrazu nie podsuwa Wam jeszcze obrazów Gondoru z Władcy Pierścieni, jeśli nie widzicie oczami wyobraźni Białej wieży Ectheliona, migocącej jak kolec, w kolorze pereł i srebra, z jej sztandarem wnoszącym się wysoko w porannej bryzie, jeśli nie słyszycie czystych dźwięków srebrnych trąbek wzywających do domu, jeśli strażnik na wieży nie ogłasza jeszcze „panowie Gondoru wrócili” (Marzena stop!), to poczekajcie chwilkę, zaraz Wam to drobiazgowo zobrazuję. Z odpowiednio wysokiej perspektywy.

Jako że kontuzja, z którą borykam się od kilku tygodni, wyniosła się w końcu z mojego życia w stopniu zadowalającym, na nasz ostatni hike w Nowej Zelandii wybraliśmy coś spektakularnego i o naszym ulubionym poziomie udręki. W parku tym jest tylko kilka wytyczonych szlaków, z czego ten do chaty Muellara jest tym najtrudniejszym. Dzień wcześniej wybraliśmy się na ten najbardziej popularny, wiodący przez dolinę Hooker – dziesięciokilometrowy i całkiem łatwy, o którym nie ma bata, muszę Wam napisać wkrótce, bo obfitował w takie rzeczy, że o matko! Że nam oczy od widoków nie pękły i serca nie siadły od emocji to ja jestem w szoku.

Szlak do Mueller Hut prowadzi tam i z powrotem, a trasa w jedną stronę to niecałe 5 km, z tym że na tym dystansie trzeba wspiąć się ponad kilometr w górę! To może oznaczać tylko jedno: ostrą wspinaczkę, pot, łzy i bolące kolana w drodze powrotnej. Słoooodko.

Zaczyna się dość łagodnie od żwirowej ścieżynki – sprytne zagranie by uśpić czujność i wprowadzić nieświadomych wędrowców w błąd. Chwilę potem zaczynają się schody. Strome schody, które wiodą przez mniej więcej połowę podejścia, a jest ich ponad 2000 i na szczęście nie kończą się tunelem (smaczki tylko dla nerdów).

I paradoksalnie jest to najłatwiejsza część szlaku, chociaż ja osobiście wolę dzikie ścieżki, po których idę co prawda wolniej, ale mogę odpalić tryb kozy i samemu wytyczać sobie trasę przez skały, kamienie i znienawidzony piarg, czyli rumowisko skalne, zawierające ziemię i skalne okruchy robiące co w ich mocy by zapewnić jak najmniej stabilności pod nogami.

Pogoda w trakcie podejścia płatała nam okazjonalne figle – chmury zasłoniły górę Cooka (pokażę Wam ją dokładnie w innym poście), ale zaserwowały migoczące światło w dolinie, które zmysłowo oświetlało jezioro Mueller w dole i błyszczące w oddali jezioro Hooker, które są niczym innym jak mętnymi łzami lodowca.

Widoki rozpościerające się pod naszymi stopami zwalały z nóg nieporównywalnie bardziej niż towarzyszący nam porywisty wiatr i piarg pod butami. Nie sposób opisać wrażeń wywoływanych oglądaniem szerokiej panoramy zawierającej tak wiele cudów natury w jednym kadrze. Nasze oczy musiały przyswoić na raz skałę czarną jak piekło, upstrzoną granatowymi lodowcami i poprzecinaną licznymi spływającymi z nich strugami krystalicznej wody, zamgloną dolinę Hooker stworzoną przez topniejący na naszych oczach lodowiec o tej samej nazwie, jego jezioro, rzekę i kolejne jezioro okolone wałem morenowym. I to jeszcze nie koniec, bo wystarczy obrócić się o kilka stopni w prawo i można znowu wzdychać. Lub poczuć się jak Gandalf lub Pippin (choose your fighter) na Cienistogrzywym, gdy przekraczają granicę Rohanu i Gondoru, spoglądając z góry na pola Pelennoru.

Zmienna pogoda serwowała nam mżawkę na przemian z piekącym słońcem, przez co trudno było podjąć jakąś sensowną decyzję w sprawie okrycia wierzchniego, ale to właśnie dzięki temu niezdecydowaniu mieliśmy szczęście co kilkaset metrów podziwiać ten sam krajobraz w zupełnie innej odsłonie. Jaskrawe barwy i ciepłe promienie słońca nagle ustępowały miejsca gęstej mgle i wilgoci, gaszącej wszelkie kolory, ale uwypuklając dramatyzm tego miejsca.

Ale żeby móc to wszystko pożerać wzrokiem, trzeba się trochę postarać i spalić niemało kalorii – szlak na grań jest zdradliwy, wspinaczka powolna, a warunki pogodowe nieprzewidywalne. Po drodze na szczyt robiliśmy kilka przerw i trzymaliśmy raczej niespieszne tempo, by nie zbudzić uśpionego od kilku dni zapalenia w moich stawach.

Po przebyciu najtrudniejszego odcinka dotarliśmy na szczyt grani, gdzie zostaliśmy powitani tak silnym podmuchem wiatru, że przez moment zwątpiłam czy chcę maszerować dalej. Na szczęście grań nie była mocno wyeksponowana, a „ścieżka” wiodła wśród mniejszych i większych skał, po których nawet w takich warunkach pogodowych dało się przeć bezpiecznie na przód.

Dojście w to miejsce otworzyło przed nami nowy spektakularny widok na drugą część wspomnianej już czarnej ściany, ale też na następną dolinę, upstrzoną kolejnymi i równie przerażająco szybko malejącymi skrawkami lodowców. Z wyliczeń glacjologów nie zostało nam już wiele czasu na podziwianie nowozelandzkich lodowców – topnieją one już siedem razy szybciej niż jeszcze 20 lat temu, a już wtedy wyniki były bardzo alarmujące. Lodowce płaczą, zdecydowanie zbyt obficie. I niestety nieodwracalnie.

Po niecałym kilometrze od dostania srogo wiatrem po twarzy, dotarliśmy do naszego celu – Mueller Hut! Chcieliśmy spróbować zdobyć również szczyt góry Oliviera, ale pokonał nas zbyt silny wiatr na w pełni odsłoniętym, kamienistym szczycie.

W chacie tej można zarezerwować nocleg i zostać pod szczytem góry Oliviera na noc by móc podziwiać zachód i wschód słońca. Rezerwacji należy dokonać z dużym wyprzedzeniem, jako że cieszy się dużą popularnością. My jednak wybraliśmy opcję jednodniowej wspinaczki.

Chwila przerwy, toaleta, kanapka i można było wracać.

W tym momencie pogoda zaczęła płatać większe figle i zaserwowała nam niemalże nieustający deszcz w trakcie całego zejścia. Samo dreptanie po skałach czy sypkich kamyczkach w dół brzmi boleśnie dla kolan, ale dodatek w postaci wilgoci uczynił z zejścia grę logiczno-przygodową. Początkowo zimno i wilgoć dostarczało powodów do żartów, ale rosnący poziom wody w butach złamał nas odrobinę na sekcji ze schodami, więc postanowiliśmy przebyć ją truchtem, na tyle na ile się dało. Oby jak najszybciej dotrzeć do vana i zdjąć z siebie przemoczone ubrania. Zabawne jak takie przeszkody zdają się nie mieć znaczenia już po fakcie. Niczego nie żałuję, weszłabym jeszcze raz!

Informacje o szlaku

Trasa: parking w White Horse Hill Campground – Mueller Hut pod szczytem Mount Olivier

Rodzaj: tam i z powrotem

Dystans: 9.5km

Trudność: trudny
Szlak prowadzi stromo w górę, zawiera sekcję z ponad 2000 schodów oraz długi odcinek wspinaczki po dużych skałach, luźnych kamieniach i piargu. Znajduje się tu również krótki odcinek, gdzie należy wspiąć się po skale z użyciem rąk. Polecam kije trekkingowe, zwłaszcza podczas zejścia. Szlak jest dobrze oznaczony, ale przez większość czasu nie uświadczycie tu zaplanowanej czy też wydeptanej ścieżki. Uważam, że mimo trudności jest to trasa bezpieczna – nie ma mocno wyeksponowanych odcinków, żadnego wspinania się przy przepaściach. Nawet w trakcie silnego wiatru czułam się komfortowo. Największym zagrożeniem jest podłoże, które sprzyja skręceniu kostek czy też innym mniejszym urazom przy potknięciu.

Szacowany czas: 6-7h w zależności od tempa i liczby przerw. My się nigdzie nie spieszyliśmy ze względu na moją kontuzję, a i tak wykonaliśmy całą trasę w czasie krótszym niż oficjalne szacunki. Istotny jest również fakt, że wybraliśmy się tam latem – zimą szlak jest z pewnością o wiele trudniejszy.

Warto wiedzieć: Parking z którego wyrusza szlak jest również miejscem kempingowym, ale jeśli posiadacie kampera wyposażonego w toaletę, polecam wyjechać poza teren parku (sprawdźcie jego granice na mapach Google) i zatrzymać się gdziekolwiek na trasie wzdłuż jeziora Pukaki. Jest tu kilka miejsc „wydeptanej” trawy, zatoczek czy dzikich parkingów, które możecie użyć jako miejsca postojowego. Nie wolno zatrzymywać się na parkingach, na wjazdach na pastwiska czy oficjalnych punktach widokowych.

Niedaleko parkingu znajduje się również wioska z centrum informacyjnym, hotelami i kawiarniami.

Z tego samego parkingu startuje kilka innych, naprawdę świetnych szlaków!

Na szczycie, pod chatą, znajduje się publiczna i całkiem przyzwoita toaleta. W samej chacie zaś ogólnodostępna kuchnia, więc śmiało można zapakować coś do plecaka i przyrządzić sobie coś ciepłego do jedzenia czy picia. Goście jednodniowi proszeni są jednak o donację w ramach wsparcia i podziękowania, wiec warto mieć gotówkę przy sobie i wrzucić coś do puchy.

Nasz kamper wypożyczyliśmy w firmie Wendekreisen.

Pozdrawiam,
Marzena

Zapraszam Was na moje konto Coś woła na Instagramie, gdzie oprócz kadrów z podróży, pokazuję również naszą australijską codzienność.