Biorąc pod uwagę długość Wietnamu, określenie „północny” w kontekście tego, gdzie nas poniosło, jest nie dość precyzyjne. W tym poście mowa będzie więc o dalekiej północy Północnego Wietnamu, tuż przy granicy z Chinami, na co składają się prowincje Cao Bằng, Hà Giang i Bắc Kạn. Spędziliśmy w tym regionie cały tydzień i mieliśmy cudowną okazję przyjrzeć się z bliska życiu i pracy jego mieszkańców.

Opowiem Wam dziś o ludziach tej górzystej, słabo rozwiniętej, mało turystycznej i niestety ubogiej części Wietnamu, oraz o ich codziennych zajęciach. Bo Północny Wietnam to ludzie pracy. To rękodzielnicy, farmerzy, wytwórcy. Każda wioska lub region specjalizuje się w jednej dziedzinie, a wielopokoleniowe rodziny (a czasem nawet całe wioski!) pracują od rana do zmierzchu by wyprodukować towary, które pozwalają im wiązać koniec z końcem – od produkcji noży, przez ręczne wytwarzanie niezbędnych tu kadzidełek, po uprawę ziemi czy produkcję jedzenia.

Nieważne czym zajmowali się ludzie, których spotkaliśmy – łączyło ich jedno. Ogromna serdeczność, szczodrość i gościnność!

Czas w tej części Wietnamu spędziliśmy pod skrzydłami lokalnej przewodniczki, która prowadzi mały rodzinny biznes Zoni Trip, oprowadzając po regionie oraz goszcząc w swoim domu zagranicznych podróżników. Oprócz zapewnienia transportu, planu podróży, wyżywienia (o którym przeczytacie w moim innym poście Wietnam po wegetariańsku) oraz noclegu u lokalnej ludności, Nghia otwierała nam furtki do miejsc, których bez jej pomocy zapewne nie udało bym nam się nawet uchylić! Podróżując z krajowcem u boku, który bez problemu dogaduje się z lokalną ludnością, nawet gdy ta posługuje się dialektem, można doświadczyć o wiele więcej i o wiele bardziej! Dzięki pomocy w tłumaczeniu mogliśmy porozmawiać i zapytać mieszkańców o interesujące nas tematy i poznać bliżej ich życie, ale również byliśmy zapraszani do domów i przydomowych „fabryk”, by zobaczyć i spróbować tego, czym się parają!

Nie znając wietnamskiego, skąd miałabym wiedzieć, że mogę dołączyć do grupy zbieraczy herbaty wypatrzonych przy drodze…

Następnie bez obaw podążać kilka kilometrów za dwiema kobietami na skuterze, wejść na grodzone podwórko i siąść przy stołeczku z malutkimi filiżankami…

I bez skrępowania sączyć niespiesznie okropnie cierpką zieloną herbatę i obserwować jedną z kobiet przy obróbce i suszeniu świeżo zerwanych liści!

Pewnie jakoś by się dało, ale istnieje duża szansa, że jednak przeszłoby nam to koło nosa!

Oczywiście wróciliśmy do domu wyposażeni w kilogramową pakę domowej zielonej herbaty.

Jednym z miejsc, w którym zatrzymaliśmy się na noc podróżując po tym regionie, była Phia Thắp, malutka wioska złożona z kilku domostw i jednego budynku przeznaczonego na nocleg dla podróżników – o homestayach, czyli spaniu u lokalsów, opowiem Wam więcej w innym poście. A będzie o czym, bo na przykład tu… szczury zjadły nam walizkę! Ale zatrzymam tę dramę na później.

Phia Thắp specjalizuje się w produkcji kadzidełek, a rzemiosło to uprawiane jest w tym miejscu bez ustanku od ponad 100 lat! Kadzidełka stanowią nieodzowny element tutejszej religii i palone są – zdaje się – bez ustanku, jest to więc produkt, że tak powiem, pierwszej potrzeby dla lokalnej społeczności.

Produkty wyrabiane są ręcznie przez grupę etniczną Nung An, która specjalizuje się w używaniu wyłącznie naturalnych składników pochodzenia roślinnego, które pozyskiwane są z okolicznych lasów.

Po lewej nasza przewodniczka Nghia, która za pozwoleniem pani kierowniczki, pokazuje nam proces obrabiania patyczków.

Nasze pojawienie się w wiosce wywołało małą sensację. Objawiała się najpierw wyczochraniem Mateusza brody przez babuszkę-gospodynię, a następnie, gdy robiliśmy obchód po wioseczce, przerwaniem pracy przez dwie kobiety, sprintem do domu w celu odziania się w najlepsze szaty, i – co odbieramy jako dużą życzliwość – zaproszeniem nas do najładniejszego domu we wsi, by tam u stóp domowej kapliczki, posłuchać tradycyjnych pieśni śpiewanych dla nas na żywo.

Nagranie nie ma żadnej jakości, ale za to ogromną wartość, dlatego i tak się z Wami nim dzielę!

Jednym z moich ulubionych momentów w Wietnamie jest zajechanie pod niczym nie wyróżniający się dom w mijanym akurat miasteczku i otrzymanie zaproszenia do piwnicznej fabryki świeżego makaronu ryżowego! No bądźmy szczerzy – kto, nie znając ani jednego słowa po Wietnamsku, dałby się zaprosić do piwnicy w obcym kraju? Całe szczęście Nghia chciała kupić akurat trochę makaronu do swojego homestayu, a domownicy uznali, że byłoby miło pokazać nam to i owo. Co za miejsce, tylko spójrzcie!

Domownicy smażą/parują (?) makaron w wyjątkowo domowych warunkach, z wykorzystaniem tradycyjnej techniki i opalanego drewnem paleniska! Zaczyna się od namoczenia ryżu, a następnie przeciśnięcia go przez młynek, tak by powstała ryżowa pulpa.

Pulpa nakładana jest starannie na ogromną niby-patelnię bardzo cienką warstwą i potem hop, na piecyk!

Gdyby samo zaproszenie nie było wystarczająco miłe, gospodyni poczęstowała nas świeżo zdjętym z pieca i niezwykle zwinnie zrolowanym ryżowym naleśnikiem. A potem było jeszcze lepiej!

Z naleśnikiem złapanym w pałeczki i obficie ociekającym sosem sojowym, wyszliśmy na podwórze, gdzie nad głowami – chociaż w przypadku Mateusza było to raczej przy głowie – na bambusowych łodygach suszyła się świeżutka porcja makaronu, który nazajutrz miał trafić na lokalny targ.

Wietnamska gościnność przejawia się przede wszystkim w nielimitowanej dolewce cierpkiej zielonej herbaty. Nie mija 10 sekund a ktoś podsuwa taboreciki i stoliczek z dzbankiem i zaprasza do wspólnego sączenia. Nielimitowana dolewka najwyraźniej tyczyła się też domowego makaronu! Donoszono bez ustanku i z wielkim uśmiechem na twarzy!

I tu możnaby uznać, że ta nieplanowana atrakcja okazała się sukcesem, ale gdzie tam, halo. Jesteśmy w Wietnamie! Tu się umie w goszczenie. Kolejnym punktem programu było pokazanie nam jak z placka robi się końcowy produkt, czyli makaron. Mateusz został wybrany z „tłumu” i został pomocnikiem magika!

Takie proste danie – makaron z sosem sojowym – a jak bardzo zakorzeniło się w moim sercu! Bardzo lubię wracać wspomnieniami do tego dnia. Nie dość, że był to mój pierwszy „fresh noodle”, to jeszcze przygotowany w taki sposób i jedzony pod uroczym baldachimem z ryżowych placków.

Wędrując przez góry trafialiśmy na liczne wioseczki, niemalże odcięte od świata zewnętrznego. Miałam wrażenie, że czas zatrzymał się tu lata temu, a ludzie zamieszkujący ten kawałek świata jakby nie robią sobie nic z tego, co dzieje się w nowoczesnym świecie. Jest to zarówno fascynujące i przygnębiające, bo, jak wspomniałam na początku, jest to najmniej rozwinięty region kraju, niekiedy ludzie żyją tu w skrajnej biedzie, dość często brakuje im dostępu do podstawowych rzeczy jak kanalizacja czy produkty pierwszej potrzeby i wciąż nierzadkim widokiem są dzieci, które zamiast do szkoły, wysyłane są na pola ryżowe.

Wybierając się w takie miejsce, warto mieć ze sobą trochę słodyczy dla napotykanych dzieciaków!

W jednej wiosce zastaliśmy grupę kobiet i dzieci zbierających konopie, z których łodyżek uzyskuje się włókna i tworzy zgrzebny, ale miękki materiał. Pod koniec podróży odwiedziliśmy malutki sklepik, gdzie mogliśmy przyjrzeć się całemu procesowi. Starsza pani, szefowa tego miejsca, wciąż ręcznie i w tradycyjny sposób obrabia i farbuje włókna, przędzie oraz tka, a następnie szyje z otrzymanych materiałów ubrania i akcesoria. Było to doprawdy imponujące! Miała nawet swoją chwilę sławy w międzynarowodym magazynie, z czego niewątpliwie jest ogromnie dumna.

Wiejskie obszary północnej części Wietnamu już na zawsze będą kojarzyć mi się przede wszystkim z ludźmi i ich gościnnością. Podróżując po tym regionie i poznając lokalsów, czułam mieszankę fascynacji i smutku – nie sposób patrzeć na życie mieszkańców i nie dostrzegać trudów ich życia, ale również zawziętości i talentu!

Nieważne ile posiadali i jak żyli ludzie, którzy nas gościli – nigdy nie dali nam odczuć, że nie jesteśmy mile widziani. Nie mając nic, oferowano nam mnóstwo! Ta podróż jest więc mieszanką bardzo skrajnych uczuć i myśli. I tym właśnie, w moim mniemaniu, podróże różnią się od wakacji.

Wietnam zapamiętam na bardzo, bardzo długo.

Pozdrawiam,
Marzena