Och jak ja się cieszę, że moje ulubione kuchnie są przyjazne wegetarianom! Minęło już kilka lat odkąd zupełnie zrezygnowaliśmy z jedzenia zwierząt, pozostając, zgodnie z zasadami wegetarianizmu, wyłącznie przy jajkach i nabiale. Wpłynęło to oczywiście na nasze podróże i próbowanie nowych smaków, ale na szczęście, w przypadku Wietnamu nawet przez moment nie czuliśmy, że coś nas mija.

Nasza ostatnia podróż była po brzegi pełna domowej wietnamskiej kuchni. Spędziliśmy w Wietnamie dwa tygodnie, z czego pierwszy w towarzystwie przewodniczki, która zorganizowała dla nas wyprawę po dalekich północnych prowincjach.

W Wietnamie niełatwo wynająć auto i zwiedzać kraj na własną rękę, a auto (lub motor) jest niezbędne by móc dotrzeć do miejsc, w które się wybraliśmy. Wypożyczenie auta wiąże się również z „wypożyczeniem” wietnamskiego kierowcy, a wynajęcie lokalnego przewodnika jest zwyczajnie najlepszą opcją by móc zobaczyć ukryte zakątki, poznać prawdziwe oblicze kraju czy porozumieć się z miejscowymi, którzy nie mówią po angielsku. Korzystając z takich usług możemy dodatkowo wesprzeć naprawdę ubogi skrawek świata, dając szansę miejscowym na utrzymywanie się z czegoś innego niż uprawa ziemi. Dlatego właśnie jeszcze przed przylotem wykupiliśmy wycieczkę w lokalnej rodzinnej firmie. I nawet tacy „my wszystko sami!” podróżnicy jak my, zgodnie przyznajemy, że była to najlepsza decyzja. Zwłaszcza dla wegetarianów. I za moment wytłumaczę dlaczego.

W trakcie wspomnianej wycieczki zatrzymywaliśmy się wyłącznie w różnego rodzaju homestayach (homestay, czyli nocleg w domu lokalnej ludności). Kolacje zawsze przygotowywały dla nas osobiście właścicielki tych, niekiedy naprawdę skromnych, miejscówek. Ale posiłki te, zawsze jedzone w towarzystwie rodziny i czasem również innych gości, do skromnych w ogóle nie należały! Liczba dań i porcji mogłaby zawstydzić niejedną polską babcię 🙂

Tradycyjny posiłek w wietnamskim domu.

Wieczorem rodzina i wszyscy goście zasiadają do wspólnego stołu. Nikt nie mówi po angielsku, więc gdyby nie Nghia, nasza przewodniczka, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Nie tylko opowiadała nam przy kolacji o historii kraju, kulturze i zwyczajach czy życiu gospodarzy, ale dbała z niesamowitą starannością o to, co trafiało do naszego brzucha. Przed przyjazdem uprzedziliśmy ją, że nie jemy żadnych zwierząt, z wywarami na nich gotowanych włącznie, więc dbała o to by dokładnie poinformować o tym gospodarzy oraz pilnowała z niezwykłą czujnością po co sięgamy na stole. Kochany człowiek! Jeśli do Wietnamu, to tylko z Zoni Trip. Bierzcie w ciemno!

Co zabawne, gdy wysłaliśmy jej maila z informacją o naszej diecie, troszkę się zmartwiła, mówiąc, że owszem, jedzenie może być w pełni wegetariańskie, ale będzie również bardzo skromne, jako że są to wiejskie tereny i nie ma tam wyszukanych knajpek. Zaraz się przekonacie co oznacza skromne jedzenie!

Oto pierwszy homestay w Pac Ngoi, w dystrykcie Ba Bể, w którym zostaliśmy dwie noce i kolacje, którymi nas ugoszczono:

IMG_20230508_190117

Każda domowa kolacja ma ten sam format – mnóstwo miseczek z różnymi daniami, dużo gotowanych lub smażonych warzyw, kawałki smażonego mięsa oraz cała gama nieznanych nam wcześniej dań i składników. I oczywiście spodeczki z sosami lub przyprawami. Jedna osoba, najczęściej gospodarz, operuje ogromnym garnkiem z ryżem, dokładając go każdemu do osobistych miseczek. Cała reszta jest wspólna i należy częstować się według uznania sięgając po kąski pałeczkami.

Co my tu mamy? Patrząc od prawej: obowiązkowa zupa z zielska – do wykonania jej używa się przeróżnych liści z przydomowego warzywniaka. I cóż, w zasadzie zawiera głównie wrzątek i liście i zalewa się nią ryż. I wiecie co? Jest pyszna! Domowe frytki (bo jesteśmy z zachodu i na pewno lubimy frytki!:)). Po lewej domowe sajgonki, wszak jesteśmy w Wietnamie! Nghia śmiała się, że za każdym razem gdy nowi gospodarze słyszą, że nie jemy mięsa, od razu chcą nam robić wielką michę sajgonek. Nie miałam nic przeciwko, bo ja proszę państwa, gdybym miała być jedzeniem, byłabym wielką, chrupiącą sajgonką. Następnie coś wyjątkowo ciekawego – sałatka z kwiatów bananowca. Tu w wydaniu z kruszonymi orzechami. Smak jedyny w swoim rodzaju! Po obu stronach stołu mamy gotowaną kapustę. Ten spory talerz na górze, pełen ciemnej masy to smażone bakłażany w gęstym słodkawym sosie, a dwa pozostałe talerze to mięso dla pozostałych. Przepraszam, że nie podaję konkretnych nazw tych dań, ale de facto one wcale się jakoś jasno nie nazywają. Nghia pytana co to jest, odpowiadała po prostu – smażone liście lotosu. Pędy bambusa. Kapusta z imbirem. Tyle. Prosto i zwięźle.

Kolacja drugiego dnia (zdjęcie poniżej) zawierała dodatkowo omlet jajeczny i smażoną fasolkę i innego rodzaju zielone pędy, które mogę jeść bez opamiętania. Ach i jeszcze smażoną w cieście dynię, aromatyczne tofu i zielone coś, ale nie pytajcie, bo nie wiem. To co wiem, to że wszystko było wyborne. Strasznie głodna się zrobiłam pisząc tego posta 🙁

Na krawędzi stołu możecie dostrzec kolbę kukurydzy – czasami podawano nam ją przed kolacją i smakowała jak maślana ciastolina. Po trzeciej kolbie można się przyzwyczaić.

Ciekawym zwyczajem, który zaobserwowaliśmy było wyciskanie limonki do spodeczka, mieszanie tego soku ze świeżym chili i przyprawami z „zupki chińskiej”. Następnie maczanie w takiej miksturze zgarnianych z misek przeróżnych kąsków. W Wietnamie taką mieszankę kupuje się w sklepie w dużych opakowaniach i najwyraźniej stanowi bardzo popularną przyprawę.

Mimo ilości przygotowanych dań i niezwykłej gościnności i hojności, nikt nie czuje się urażony jeśli zjesz mało lub coś pozostanie na stole. Myślę, że jedzenia się tu zdecydowanie nie marnuje, a fakt, że wszystko jest w osobnych miskach, a nie na osobistych talerzach, pozwala na użycie resztek następnego dnia.

Nieodłącznym zwyczajem takiej kolacji jest również picie wina ryżowego lub kukurydzianego z malutkich kubeczków. Znów – nikt nie zmusza do picia, nikt się nie obraża przy odmowie. Ja, z moją chorobą lokomocyjną i perspektywą wielu kilometrów do przejechania po krętych drogach następnego dnia, zazwyczaj nie brałam udziału w degustacji.

W jednym homestayu przygotowano dla nas hot pot, czyli gorący garnek z ostrą zupą, do której wkłada się według uznania surowe składniki. Kolejna świetna opcja dla wegetarian!

Jedzenie na mieście.

Jeśli chodzi o jadanie w knajpkach, które odwiedzaliśmy będąc w trasie w porze lunchu, to również nie było na co narzekać. Nieważne czy była to restauracja w mieście czy przydomowa kuchnia, gdzie nie istnieje karta z menu, tylko podaje się to, co akurat tego dnia mają na stanie – wybór dań wege był spory!

Ten lunch był doprawdy osobliwym doznaniem – wszystko smakowało tu zupełnie inaczej niż przypuszczaliśmy. Te bułeczki z lewej to smażone pączkopodobne wytrawne ciasto, po środku smażony ryż, a z prawej panierowane i smażone silken tofu, za którym akurat nie przepadamy. Dziwność tego tofu potęgował różowy sos, którego nie dało się sklasyfikować – był słodki i wytrawny jednocześnie. A gdyby tego było mało, to do picia, zamiast butelki wody, podano nam wodę po gotowanej kukurydzy (zapewne tej maślano-plastelinowej:)).

Pozostając w temacie obiadów i kolacji, należy wspomnieć o jedzeniu, które zafundowało nam Hanoi! W drugim tygodniu byliśmy już zdani tylko na siebie, ale wietnamska stolica jest bardzo na czasie i doskonale wie, jak serwować wegetariańskie jedzenie. Jest tam mnóstwo wyłącznie wegańskich czy wegetariańskich restauracji i street foodów, więc mieliśmy szansę spróbować wyśmienitego grzybowego Pho i oczywiście bezapelacyjnego faworyta street foodów, czyli Bánh mì, bagietki pełnej wietnamskich dobroci – warzyw, tofu, jajek, kolendry, limonki i ostrych sosów.

Nie zapominajmy o rollsach, puchatych bao czy innych pierożkach. Nie udało nam się znaleźć miejsca, które oferuje duży wybór wege dim sumów czy innych pampuchów, ale w każdej znajdziecie choćby jedna taką pozycję w menu. Najczęściej wypchane będą grzybkami lub zieleniną.

A co ze śniadaniem?

I tu nie można narzekać! Moje ulubione i zarazem banalnie proste danie to… makaron instant zalany wrzątkiem, w towarzystwie kapusty pak choy lub innych liści, szczyptą przypraw i odrobiną tłuszczu oraz jajkiem sadzonym! Ej, jakie to dobre! Jadłam naprzemiennie z domowymi naleśnikami z owocami. Pierwszego dnia nikt nam tego nie zaoferował, bo pomyśleli, że wyda nam się to zbyt banalne (chociaż oni właśnie to jedli). Zamierzam zrobić sobie w domu!

Na koniec napoje i desery. Niewątpliwie kawa jest tu arcyważna i ma dla Wietnamczyków ogromne znaczenie. Pije się tu głównie mocną czarną kawę lub łączy się ją z mlekiem skondensowanym, co znane na jest na świecie pod nazwą „kawa po wietnamsku”. Dziwny zbieg okoliczności 🙂 W Hanoi popularna jest również kawa z koglem moglem! Ciekawy smak, ale nie jestem wielką fanką. Te zamienniki zwykłego mleka są odpowiedzią na jego niedobór i trudność w przechowywaniu w wysokich temperaturach.

Dostałam taki zaparzacz w prezencie od jednej gospodyni!
Mmm, te glutki na powierzchni...

Drugim nieodłącznym płynem w kubeczku każdego Wietnamczyka jest zielona herbata, parzona z pogwałceniem wszelkich chińskich zasad. Używa się tu dużej ilości liści, które zalewa się wyłącznie odrobiną wody i parzy w nieskończoność, przez co napar jest gorzki i mocny jak piekło. Zupełnie inne podejście niż te, które obserwowaliśmy w chińskich herbaciarniach w Malezji – tam zieloną herbatę pije się delikatną, jasną i bez goryczy.

A że herbata tu jest prawem każdego oddychającego człowieka, wystarczy pojawić się w okolicy imbryka, a już ktoś niesie Ci plastikowy taborecik i zaprasza do wspólnego i, w naszym przypadku, milczącego siorbania.

A w koszyku obok czai się na nas kukurydza!
A historię tego zdjęcia opowiem w innym poście!

Na deser wybraliśmy się raz – ja byłam wniebowzięta, bo wszystko co krąży wokół mlecznych puddingów lubi się z moim podniebieniem. Wygląda okropnie, nie ma co ukrywać, ale smakuje genialnie! Jeśli lubicie Bubble tea to te żelkoglutki z owocami i mleczkiem zdecydowanie przypadną Wam do gustu.

Wychodzi na to, że nieważne co jadasz, Wietnam Cię ugości. Po dwóch tygodniach w tym kraju, miałam już odrobinę dość i tęskniłam do owsianki czy innych europejskich smaków, ale nie minęły dwa dni po powrocie do domu i już miałam ochotę na smażone warzywa z imbirem, sajgonki, wrzątek z makaronem i sałatkę z liści bananowca! Rzecz w tym, że tej domowej kuchni po prostu nie da się znaleźć nigdzie poza wiejskimi regionami Wietnamu. Każda gospodyni przyrządza dania po swojemu, z użyciem tego co akurat wyrosło jej w ogródku lub jest dostępne akurat na targu. Jednego dnia nawet my przynieśliśmy do kuchni świeże, dziko rosnące ogniste papryczki chili, które dorzucono, ku naszej uciesze, do wieczornego menu!

Pozdrawiam,
Marzena