Opowiem Wam dziś o naszej wyprawie na Mount Sorrow, czyli na Górę Smutku i Boleści. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, nazwa ta wcale nas nie odstraszyła, a wręcz przeciwnie – podczas naszego pobytu w Daintree Forest, w Północnym Queensland w Australii, braliśmy w zasadzie pod uwagę tylko dwa szlaki. Górę Smutku i drugi, zwany Kciukiem Diabła (Devil’s Thumb).

Nie ma co ukrywać, że gdy chodzi o hikowanie, zdecydowanie bardziej wolimy przeszacować nasze możliwości niż wrócić do domu niepocieszonym. Jako zaprawieni w boju szwendacze, wiemy już jak mniej więcej powinniśmy interpretować sugestie dotyczące trudności szlaku, wymaganego czasu czy tempa wspinaczki. Najczęściej mieścimy się spokojnie w widełkach czasowych, nierzadko kończąc wędrówki szybciej i mniej zmęczeni, niż zapowiadano, ale mimo to z odpowiednim respektem traktujemy wszelkie uwagi i przestrogi – zwłaszcza gdy pierwszy raz wybieramy się w region dla nas zupełnie nieznany. Nieważne jakie z nas chojraki, zawsze grzecznie czytamy co do powiedzenia mają służby zajmujące się Parkiem Narodowym lub inni zaprawieni podróżnicy. Z hikowaniem w dziczy, a zwłaszcza w tropikach, nie ma żartów, zrozumiano?:)

Północne Queensland to tropiki w najczystszej postaci. Zawsze panuje tu upał, a rok dzieli się na dwa sezony: bardzo wilgotny i niewyobrażalnie wilgotny i deszczowy. Wbrew zdrowemu rozsądkowi całe moje ciało, dusza i serce po prostu kocha wilgotne upały. Nie martwiło mnie więc jakoś szczególnie przedzieranie się przez dżunglę w takich właśnie warunkach atmosferycznych. Były za to inne rzeczy, które budził mój niepokój, ale to, co faktycznie okazało się przerażające, żadnemu z Was nie przyjdzie nawet teraz do głowy!

Jeśli się nie boicie, to zapraszam do dalszej lektury!

004

Dzień przed planowanym hikiem poinformowaliśmy o naszych planach właściciela hoteliku, w którym się zatrzymaliśmy (widzicie jacy jesteśmy rozważni?!). Ten zareagował mieszaniną ekscytacji i niepokoju i oznajmił, że jest to trudny szlak, miejscowi go oczywiście znają, ale jesteśmy jednymi z nielicznych gości, którzy mają w planach zdobycie szczytu. Ok, przyznam, że trochę nas zbił z tropu, bo z tego co czytaliśmy nie było to nic, czego już w życiu nie próbowaliśmy. On jednak obstawiał, że jest to bardzo wymagający szlak – piękny i warty przebycia – ale zdecydowanie nie dla każdego. Jako że obstawaliśmy przy swoim, udzielił nam mnóstwa przydatnych wskazówek, które zamierzaliśmy wcielić w życie. Oprócz jednej.

Pan oznajmił, że w taki upał jak teraz (ja się pytam, kiedy tam nie jest gorąco?), musimy wyruszyć przed świtem – wstać o czwartej nad ranem i być z powrotem w hotelu już w południe. No Panie drogi, teraz to żeś odleciał! Ja jestem na wakacjach, ja takich bezeceństw jak wstawanie w środku nocy robić nie będę!

Wspinaczka, według pewnego bloga, na którym dowiedzieliśmy się o istnieniu tego szlaku, zająć miała 3 do 4 godzin. I to wzięliśmy sobie za pewnik, jako że autor posta wyglądał nam na podobnie doświadczonego jak my. Postanowiliśmy więc tym razem zignorować tę jedną radę miejscowego i wstać o normalnej, ale wciąż (w standardach wakacyjnych) nieludzko wczesnej porze. Dostaliśmy wieczorem śniadanie na wynos i udaliśmy się do domku, planując jak sprytnie przekraść się o 6, by nie dostać po głowie od Pana hotelowego, który dodatkowo kazał nam obiecać, że gdy tylko wrócimy, mamy dać mu znać, w przeciwnym wypadku pójdzie nas szukać!

Wstaliśmy skoro świt i ubrani w długie rękawy i nogawki (bardzo zalecane – w dżungli wszystko chce cię podrapać) ruszyliśmy w drogę. Jeszcze zanim weszliśmy na szlak zaczęło być ciekawie! Po pierwsze spotkaliśmy ogromnego pająka ze zdjęcia powyżej. Po drugie udało nam się przeoczyć wejście na szlak, bo prezentowało się następująco:

Nic tak nie kusi jak gęsto zarośnięte wejście do tropikalnej dżungli 😉 Hmy… W sumie to tak, przynajmniej w naszym wypadku.

Mając w poważaniu obecność wszelakich stawonogów – po roku w Australii już wiemy, że tak naprawdę to martwić się należy wyłącznie kilkoma gatunkami, z czego jednego łatwo zlokalizować bo charakterystycznej pajęczynie – przedarliśmy się przez ścianę zieleni i trafiliśmy w głąb najstarszego lasu deszczowego na ziemi. Daintree liczy sobie około 180 milionów lat i jest starsze od Amazonii!

Szlak zaczął się od w miarę płaskiej, ale mocno obrośniętej dróżki…

I bardzo szybko przekształcił się w ostrą wspinaczkę po korzeniach i kamieniach. To co widzicie na zdjęciu nie jest widokiem ze ścieżki. To jest ścieżka.

Mimo niewielkiej liczby odwiedzających, szlak jest dobrze oznaczony – na drzewach zawieszono pomarańczowe trójkąty oznaczające kierunek. Są umiejscowione w regularnych odstępach, w dość widocznych miejscach, ale przez rosnącą tu naprawdę gęsto roślinność, niekiedy dostrzec je można dopiero wtedy, gdy staniemy na przeciwko drzewa, na którym wiszą.

Nietrudno zboczyć ze ścieżki, jeśli ta wygląda prawie identycznie jak krzaki po obu stronach, a człowiek patrzy pod nogi by nie potknąć się na korzeniach. Należy więc skrupulatnie wypatrywać oznaczeń, by nie popełnić błędu.

To co najbardziej przerażało mnie w tym szlaku, wcale nie tyczyło się jego trudności, stromego podejścia czy nierównego terenu. I nie miało również nic wspólnego z pająkami czy wężami, bo te nie robią na mnie większego wrażenia. Ja się bałam czegoś o wiele większego, czegoś co stanowiłoby potencjalne zagrożenie, gdybyśmy mieli tego dnia pecha. A mowa o:

Wcale nie chodzi o herbatę! Tylko o nielota niemałych rozmiarów, wyglądającego jak bohater Parku Jurajskiego, wyposażanego (a jakże) w okazałe pazury na imponująco silnych nogach. Oto kazuar!

Naprawdę bardzo nie chciałam trafić na taki okaz w środku gęstej dżungli, będąc w stanie poruszać się wyłącznie po wąskiej ścieżynce i nie mając gdzie się ukryć. Co prawda są to ptaki raczej nieśmiałe, ale jeśli czują się zagrożone – a niezejście im z drogi może zostać odebrane jako nietakt – mogą zaatakować. Oczywiście niczym innym jak wyżej wymienionymi pazurami. W ciągu naszego kilkudniowego pobytu widzieliśmy pięć ptaków z okna samochodu, co oznacza, że wcale nie tak trudno na nie wpaść. Ale zostało nam tego dnia odpuszczone. Żaden niebieski łeb nie pojawił się między drzewami!

Niemniej do pewnego rodzaju spotkania doszło dzień później, gdy po odwiedzeniu najwyższego wodospadu Australii weszliśmy w busz w poszukiwaniu bezpiecznego, oznaczonego miejsca do dzikiego pływania. Nasze poszukiwania przerwał wibrujący, niski, gardłowy dźwięk, dobiegający z gąszczu. Moim pierwszym skojarzeniem był dzik, ale tak naprawdę nie było to nic, co kiedykolwiek w życiu słyszałam. Zawróciliśmy od razu, nie kusząc losu (ja oczywiście w panice, Mateusz zdecydowanie za wolno!) i gdy znaleźliśmy się w końcu w zasięgu, szybki research potwierdził moje obawy. Kazuar przemówił! Mam nadzieję, że nie było to nic wulgarnego. Koniecznie posłuchajcie: YouTube. I wbrew pozorom, to nie kazuar jest tym tytułowym najstraszniejszym zwierzęciem! Chodźmy więcej dalej.

Zapraszam Was na szczyt Mount Sorrow, z które roztacza się oszałamiający widok na miejsce, gdzie najstarszy las deszczowy spotyka największa rafę koralową świata!

Szczyt, tak samo jak całą górę, mocno zarasta tropikalna roślinność, ale widok podziwiać można z niewielkiej metalowej platformy, na której urządziliśmy sobie zasłużoną przerwę. Wyjęliśmy kanapki i się zaczęło! Na początku nieświadomi tego, co nas obłazi, patrzyliśmy z ciekawością na malutkie stworzonka, a Mateusz nawet odważył się jedno z nich dotknąć, jako że rozsiadło się na plecaku i nie dało się strzepnąć. Myśląc, że to ślimaczek, złapał za jedną stronę i gdy ciało ślimaczka wydłużyło się w absurdalny sposób a paszcza nie puściła materiału, dostaliśmy olśnienia – co my wyrabiamy! Przecież to pijawki!
Zapakowaliśmy resztę bułek do buzi i przerażeni perspektywą wyciągania z ciała czarnych frędzli, puściliśmy się biegiem w dół ścieżki. A kto wspiął się kiedyś na stromą górkę, ten wie, że zejścia zawsze jest o wiele trudniejsze niż wejście. Miejcie to na uwadze podczas Waszej pierwszej wspinaczki – przez duże nachylenie jesteśmy w ciągłym trybie hamowania, co powoduje obiążenie kolan i ból w łydkach i oczywiście mocno spowalnia tempo. Zwłaszcza jeśli szlak upstrzony jest kamieniami i korzeniami.

Ostatecznie status pijawkowy tego dnia wynosił zero, ale kilka tygodni później dorwały nas w zupełnie innym regionie Australii.

Ostatecznie dotarcie na szczyt, przerwa na posiłek (i pijawki), regularnie wykonywane zdjęcia oraz zejście zajęło nam w sumie 4:46h. Blog, na którym znaleźliśmy wzmiankę o szlaku, podawał widełki czasowe 3-4h, a oficjalna strona Parków Narodowych w Queensland szacuje wymagany czas na 6h.

Cała trasa w dwie strony liczy sobie około 8 km, ale podejście jest wyjątkowo strome, ścieżka wąska i nierówna, wilgoć i temperatura również dość mocno utrudnia wspinaczkę, dlatego Mount Sorrow trafia na naszą listę szlaków z etykietką trudne.

Tak prezentuje się profil trasy:

Szlak i nagroda w postaci zjawiskowego widoku, są absolutnie warta każdej kropelki potu, ale zanim się tam wybierzecie, upewnijcie się, że macie już doświadczenie z podobnymi podejściami i/lub długą wędrówką w wilgotnym klimacie. Warto również wyposażyć się w choćby podstawowy zestaw pierwszej pomocy i, jeszcze przed wejściem na szlak, zapoznać się z instrukcjami postępowania w przypadku ugryzienia przez węża czy pająka.

I oczywiście uważajcie na najstraszniejsze zwierzę Australii! Nie dajcie się wypić żywcem!

Pozdrawiam,
Marzena