Chociaż wydaje się, że Australia znajduje się okropecznie daleko, to wciąż nie jest to przecież koniec świata. Pod nogami mamy tu nie tylko zdającą się nie mieć końca skotłowaną zimną wodę Oceanu Południowego, ale również cały, niemalże dwukrotnie większy kontynent! Co prawda odległość między końcem Australii a Antarktydą jest olbrzymia, ale fakt, że między nami zmokniętymi na opustoszałej plaży, a wielką polarną czapą lodową rozciąga się tylko bezkresna tafla wody, działa cudownie na wyobraźnię! Zmysły podpowiadają Ci, że dosłownie czujesz ten nieprzyjazny chłod, ten mroźny zapach pchany siłą niehamowanego niczym wiatru z południa.

Zatoka South Cape na Tasmanii to najdalej wysunięty na południe punkt Australii. Jednym słowem – koniec Australii! Lądem da się tam dotrzeć wyłącznie za pomocą nóg, podobnie jak do całej południowo-zachodniej, niesamowicie dzikiej części wyspy. Żadne drogi nie przecinają deszczowych lasów Southwest National Park, możesz więc tylko spakować plecak i iść tak długo, jak dusza zapragnie. My jednak nie wybraliśmy się na wielodniową wędrówkę, ale dotarliśmy w jeden dzień dokładnie w miejsce, na którym nam zależało.
Zapraszam Was na urywek 85 kilometrowego szlaku Coast Track z Cockle Creek do bezimiennej, dzikiej plaży na (prawie) samym końcu świata! Różnorodność krajobrazów i flory zachwyci, obiecuję!

By dotrzeć do początku szlaku, nieważne gdzie ulokowani jesteśmy na wyspie, należy kierować się wprost na południe, do miejscowości Ida Bay – prowadzi tam tylko jedna, jedyna droga, która tuż za wioską zmienia się w drogę szutrową. Na szczęście jest ona w dobrym stanie, ale ostatnie 20km ciągną się niestosowanie długo.

Szlak zaczynamy pod drewnianą wiatą, gdzie sumiennie wpisujemy do czekającej tam księgi podróżników swoje imiona, datę i końcowy cel wędrówki – to wszystko na wypadek gdybyśmy nie wrócili, i ktoś by się o nas upomniał. Trzeba wiedzieć gdzie i kogo szukać!
Jeszcze tylko samoobsługowa stacja opryskiwania i szorowania podeszew butów (ten zabieg ma na celu usunięcie potencjalnie znajdujących się tam zarodników grzybów, które mogą zaszkodzić unikatowej florze parku) i zanurzamy się w paprocie. Tak właśnie zaczyna się ten 18 kilometrowy hike.

Cape09

Trasa nie prowadzi ani za bardzo w górę, ani wzdłuż żadnych widowiskowych przepaści, które mogłyby dostarczyć widoków do podziwiania, a jednak wciąż cieszy oko. Jej największą zaletą jest – pomijając oczywiście punkt kulminacyjny – cudowna różnorodność!

Najpierw jest las deszczowy, pełen wspomnianych paproci i zamszonych pni. Panująca w powietrzu wilgoć obłędnie pogłębia wszechobecną zieleń.

Nagle las się kończy i ścieżka prowadzi nas na otwartą przestrzeń gdzie wysokie drzewa i paprocie ustępują miejsca wrzosowiskom, pełnych spotykanych tylko na tym kontynencie krzewinek i kwiatów. W oddali migoczą srebrem liczne eukaliptusy.

Te ciężkie, szare chmury od samego początku groziły nam deszczem. Pamiętajcie,  ze pogoda na Tasmanii jest bardzo niestabilna – wybierając się na szlak nawet późną wiosną trzeba być przygotowanym na prawdziwie silny wiatr, spadek temperatury i mniej lub bardziej przelotne opady.

Ten odcinek trasy jest niewątpliwie domem licznej grupy wombatów – co rusz napotykamy na deseczkach charakterystyczne kwadratowe odchody. I tu taka ciekawostka dla Was! Bobki wombatów posiadają sześcienny kształt nie bez powodu. Służą im one do oznaczania terenu i ewolucyjnie wykształciły mechanizm produkowania właśnie takiego kształtu, który nie turla się łatwo na wyjątkowo nierównej i pagórkowatej australijskiej ziemi. Mój ulubiony kanał na YT „Naukowy bełkot” ma na ten temat bardzo ciekawy film, wiec odsyłam żądnych wiedzy by, no cóż, dowiedzieli się czegoś więcej o kupie tego ziemniaczka:

Niestety nie udało nam się zobaczyć wombatów na żadnym tasmańskim szlaku. Są to, jak to najczęściej bywa w Australii, zwierzęta prowadzące nocny tryb życia. Nie to co my.

Zbliżając się do wybrzeża przyroda zmienia się diametralnie po razu drugi i z jednej strony jest zdaje się ledwo żyć, zapewne przez nadmiar soli morskiej, a z drugiej zaś co chwilę pas suchych konarów przecina niesamowita gęstwina endemicznych krzewów. Na wyspie znajduje się aż 1650 rodzimych gatunków roślin! Krajobrazy Australii nie przypominają niczego, co znane jest nam w Europie. Lasy, łąki, wrzosowiska – wszystko to wygląda kompletnie inaczej! Musicie wiedzieć, że istnieje tu na przykład tylko jeden gatunek drzewa, który zrzuca liście sezonowo! Tylko jeden! Nawet nie doczekał się polskiej nazwy, wiec w razie czego googlajcie Nothofagus gunnii.

Te prześwity między drzewami oraz narastający huk oznaczają tylko jedno – zbliżamy się do celu!

W tym momencie zaczął padać deszcz, który nękał nas bez ustanku w drodze powrotnej, więc zanim wyjrzeliśmy w pełni za róg by zachwycić się oceanem, szybka przerwa na kanapkę i herbatę. To drzewo jest lepsze niż parasol!

Koniec Australii przywitał nas silnym wiatrem, deszczem i sztormem. Marzenie!

Klify, plażę i w zasadzie całą ścieżkę mieliśmy na wyłączność. To dość powszechne w Australii – przy tak wielkiej liczbie szlaków i nieproporcjonalnie niewielkiej populacji, możecie być pewni, że na szlaku co najwyżej spotkacie kilka osób, zapewne idących w przeciwnym kierunku lub zupełnie innym tempem, więc są to raczej okazjonalne spotkania.

Wędrówkę można zakończyć na klifach, z których rozpościera się cudowny widok na ocean i plażę, lub tak jak my, przejść nimi kawałek w prawo, zejść schodkami na dół i dotrzeć do końca plaży. Miejcie na uwadze pływy i obserwujcie regularnie ocean. Nie wiem ile dokładnie plaży zjada on w trakcie przypływu, ale lepiej nie ryzykować zostania odciętym od drogi powrotnej. Niemniej plaża jest warta tej odrobinki adrenaliny w naszych żyłach!

Nie jesteśmy fanami szlaków „w tę i z powrotem”, ale niestety tu można iść tylko dalej lub wrócić po swoich śladach do punktu startowego. Deszcz zmoczył nas już nieźle. W połowie jeszcze wykazywaliśmy hart ducha, ale paprociowa końcówka dłużyła się aż nadto.

Z wodą kapiącą z nosów wypatrywaliśmy tęsknie drewnianej wiaty, pod którą z zadowoleniem moglibyśmy dopisać godzinę powrotu ze szlaku w pozostawionej tam księdze podróżnika. Gdy w końcu łaskawie się ukazała, radości nie było końca:

Moją pierwszą myślą o Tasmanii było, że jest to taka Szkocja Australii. Po tygodniu spędzonym na jej szlakach mam już nieco inne odczucia. Tasmania to po prostu Tasmania – jest jedyna w swoim rodzaju! Z moją ukochaną Szkocją faktycznie wiele ją łączy: jest równie odległa, chłodna, mokra i dzika, pełna wrzosowisk, gór i płynącej wody, otoczona oceanem i poprzecinana setką niesamowitych szlaków. Rzecz w tym, że krajobrazy oraz fauna i flora jest tu zupełnie inna, absolutnie unikatowa! Patrząc na kadry z Tasmanii trudno mi porównać ją z czymkolwiek innym, co zobaczyłam do tej pory. I to jest właśnie powód, dla którego warto, choćby raz w życiu, wybrać się na koniec świata. Takich rzeczy po prostu nie zobaczycie nigdzie indziej.

Informacje o szlaku

Trasa: parking w Cockle Creek – plaża w South Cape Bay

Rodzaj: tam i z powrotem

Dystans: 18km

Trudność: średnia
Szlak prowadzi głównie po płaskim terenie, okazjonalnie wznosi się i opada. Część ścieżki prowadzącej przez wrzosowiska wyłożona jest lekko podwyższonym chodniczkiem z desek, jako że prowadzi przez tereny podmokłe. Patrząc z tej perspektywy jest to szlak łatwy, ale 18km nie jest małym dystansem. Trzeba również liczyć się tu z nierównościami, wąskimi przesmykami i błotem.

Szacowany czas: 4-5h w zależności od tempa i liczby przerw. My się nigdzie nie spieszyliśmy.

Warto wiedzieć: wymagana opłata za wejście do parku narodowego. Na parkingu dostępne są toalety i miejsca piknikowe. Miejcie na uwadze, że w okolicy nie ma żadnych sklepów i restauracji.

Pozdrawiam,
Marzena

Zapraszam Was na moje konto Coś woła na Instagramie, gdzie oprócz kadrów z podróży, pokazuję również naszą australijską codzienność.