Słyszysz Australia, myślisz niebezpieczeństwo. Memów o tym, jak niebezpieczny jest to kraj i ile zagrożeń czyha na człowieka na każdym rogu powstało już tyle, że spokojnie moglibyśmy pokryć nimi cały ten przerażający kontynent. Nie znam nikogo, kto na hasło Australia nie rzuciłby choćby w żartach „uważaj na pająki!”. Realia życia w Australii opisywane przez memy czy poślednie portale internetowe, mienią się wszystkimi odcieniami strachu, bólu i śmierci w straszliwych mękach. Mękach spowodowanych przede wszystkim ukąszeniem kultowego antagonisty Pająka i jego kumpla Węża. Następni w kolejce po złoto są niewątpliwie rekin, krokodyl i meduza, a Ci, którzy czytają ciekawostki o świecie, do listy dorzucić mogą również ślimaka i drzewo (prawda).
Naprawdę bardzo mi przykro, ale w tym poście zagram kartą „czas dorosnąć, Mikołaj nie istnieje”! Jeśli więc jest Wam zbyt przyjemnie w świecie, gdzie ten piękny kraj jest zbyt niebezpieczny by rzucić dla niego wszystko i opuścić bezpieczną Europę, to rozważcie szybką ewakuację z tej strony:) A całej reszcie oferuję szczegółowe omówienie tematu i wskazanie tych prawdziwych i realnie wpływających na życie zagrożeń. Czuję, że będziecie zaskoczeni!
Zapraszam na część pierwszą krótkiej serii o tym, jak mają się memy do rzeczywistości. Dziś o dwóch zagrożeniach, które mimo że nie sprzedają się tak dobrze jak gigantyczne pająki, to niestety realnie zagrażają zdrowiu i życiu mieszkańców tej części świata.
Słońce
Jeśli nie spiekło Was australijskie słońce to nic nie wiecie o oparzeniu słonecznym! Tak się składa, że jedno z poważniejszych australijskich zagrożeń wynika nie z działalności dzikich zwierząt, a człowieka właśnie. Chyba większość z nas pamięta gorący temat dziury ozonowej i szybką reakcję ze strony całego świata, by proces zanikania ozonu w atmosferze zatrzymać albo przynajmniej porządnie wyhamować? W dużej mierze się udało, tyle że problem wcale nie zniknął.
Warstwa ozonu na południowej półkuli, a dokładnie nad Antarktydą, jest wciąż niezwykle cienka. I tak się niefajnie składa, że to dosłownie rzut beretem od Australii czy Nowej Zelandii. Mieszkańcy tych państw ciągle i naprawdę intensywnie doświadczają negatywnych skutków globalnego i wieloletniego używania freonów.
To właśnie Australijczycy wiodą smutny prym w rocznej liczbie zachorowań na raka skóry, a Nowozelandczycy zajmując pierwsze miejsce jeśli chodzi o śmiertelne przypadki tej choroby (tych, co lubią numerki, odsyłam do badań www.wcrf.org). I to wszystko mimo dużej społecznej świadomości i wyjątkowo skrupulatnego nakładania na siebie kremów z wysokim filtrem – w zasadzie nie wchodzi w grę nic poniżej SPF 30, a największą popularnością cieszy się pięćdziesiątka. W środku lata rozbijane są okazjonalnie namioty przy plaży, gdzie można skontrolować za darmo jakość znamion i pieprzyków.
Każda australijska prognoza pogody zawiera w widocznym miejscu indeks UV, który w słoneczny dzień osiąga zawsze poziom ekstremalny i wcale nie spada drastycznie w okresie zimowym. Co to oznacza w praktyce? Chwila nieuwagi na plaży i człowiek kończy z nabiegłymi krwią i lekko spuchniętymi plamami na ciele, które bolą bardziej dotkliwie niż niejedno oparzenie, którego doświadczyłam w Polsce. A tkliwa, czerwona skóra jest niczym w porównaniu z tym, co na dłuższą metę szkodliwe promieniowanie UV funduje naszej skórze.
Mimo wielu słonecznych dni i pięknej pogody, mieszkańcy Australii nie szczycą się brązową, błyszczącą opalenizną. To właśnie tu, mimo regularnego plażowania, moja skóra latem jest jedną z jaśniejszych jakich doświadczyłam w życiu.
Uważam, że to właśnie słońce stanowi w Australii największe zagrożenie dla zdrowia. Odpowiednie zabezpieczanie skóry to podstawa, o której niestety łatwo zapominamy.
Prąd strugowy
W Australii znany jest jako rip current. Jest to prąd przybrzeżny, występujący zawsze tam, gdzie załamują się fale. W skrócie jest to prąd o niewielkiej szerokości, ciągnący się od brzegu w kierunku miejsca gdzie zaczynają załamywać się fale. Tworzy się wtedy, gdy woda pchana w kierunku brzegu, szuka ujścia i zawraca w kierunku otwartego oceanu.
Jeśli nie mamy doświadczenia (ja nie mam), to zlokalizowanie samemu takiego prądu jest niezwykle trudne, zwłaszcza z perspektywy piasku na plaży. Z lotu ptaka widać go bardzo wyraźnie, ale póki co nie opanowałam tej umiejętności. Powierzchnia wody w jego obrębie jest ciemniejsza z niewielką ilością piany morskiej i zdecydowanie mniejszymi falami.
Miejsce występowania prądów, bo na jednej plaży może być ich kilka, może zmieniać się bardzo szybko, dlatego ratownicy na bieżąco monitorują wybrzeże w celu jego zlokalizowania i odpowiedniego ustawienia flag wyznaczających bezpieczną strefę do pływania.
Dlaczego ten prąd jest zagrożeniem? Ponieważ skubany osiąga prędkość większą, niż człowiek jest w stanie wykręcić podczas pływania. I nie mam tu na myśli pływaków amatorów, ale zawodowych sportowców. Jest fizycznie niemożliwe by człowiek złapany w „ripa”, mógł mu się przeciwstawić i dopłynąć po linii prostej do brzegu. Nie ma tu miejsca na dyskusję.
Co więc zrobić w przypadku porwania przez taki prąd? W takiej sytuacji przychodzi na ratunek albo ratownik – o ile mamy to szczęście i zostaliśmy złapani na plaży strzeżonej – albo wiedza i stoicki spokój. Bo hej, nie ma tego złego! Jeśli porwie Cię rip, daj się mu ponieść! Prąd strugowy zazwyczaj nie trwa długo, wyrzuci Cię więc tylko trochę dalej niż najdalej wysunięty ludzki łebek widoczny wśród spienionych fal i jakoś to będzie. Posurfujesz na fali do brzegu i z głowy. No o ile umiesz pływać.
Drugi sposób to płynięcie równolegle do plaży. Tu znowu musimy głownie polegać na naszej zdolności zachowania zimnej krwi. Mniej na sile, bo tak jak wspomniałam – prąd jest wąski, więc płynąc w poprzek, raczej szybko uda nam się z niego wydostać.
Łatwiej powiedzieć, o wiele trudniej zrobić. Tylko raz poczułam jak macki prądu ciągną mnie za kostki i wpadłam w taką panikę, że zapomniałam, że mam deskę, której mogę użyć by odsunąć się odrobinę w prawo i unormować sytuację. I nie jestem wyjątkiem! Jednym z najczęstszych powodów interwencji ratowników na australijskich plażach, jest właśnie porwanie przez prąd strugowy. Ludzie walczą, panikują, próbują płynąć pod prąd tak długo, aż opadają z sił, łykają wodę, nie mogą oddychać. A brak sił, głęboka woda i silny prąd tworzy bardzo słaby obrazek.
Czy to znaczy, że pływanie w Australii (a dokładnie w Nowej Południowej Walii, bo tu mam jakieś konkretne doświadczenie) jest niebezpieczne? Nie! Po prostu musimy przestrzegać zasad i mieć świadomość zagrożenia. Ocean spokojny ma powalającą siłę! Strzeżone plaże bardzo rzadko są zamykane, a ludzie targani przez ogromne fale to codzienny widok. To sport narodowy, zaraz obok surfowania. Sami uprawiamy bardzo amatorsko coś, co nazywa się body surfing, który polega na surfowaniu na fali bez udziału deski. Po polsku to będzie „rzucanie się z falą”, tyle, że tu człowiek śmiga jak opętany.
Jeśli więc nie jesteś dobrym pływakiem lub nie znasz się na prądach, podążaj za flagami a potem już tylko pływaj, skacz i suń po falach ile wlezie. Nie musisz tu martwić się prądami – ktoś bardzo dobrze wyszkolony na bieżąco robi to za Ciebie. A na dodatek skrupulatnie obserwuje strefę do pływania.
A jeśli jesteś na niestrzeżonej plaży i nie możesz opanować chęci wejścia do wody, nigdy nie podchodź do oceanu jak do Bałtyku czy morza Śródziemnego, bo możesz się bardzo nieprzyjemnie zdziwić. Nawet jeśli znajdziesz w sobie pokłady cierpliwości i dasz się na spokojnie ponieść, może się okazać, że fale są ogromne i powrót będzie niezwykle ryzykowny, zwłaszcza jeśli nie umiesz w oceaniczne fale. A to i tak jest jeden z przyjemniejszych scenariuszy – dość popularne tu piaszczyste dno jest zawsze o niebo lepsze niż skały, prawda? Jeśli fale rozbijają się o kamieniste podłoże, najprawdopodobniej na kąpiel wybierzesz miejsce spokojne, bez fal i z dala od ryzykownego gruntu. I tu Cię prąd strugowy ma! Tam gdzie nie ma fal, tam właśnie jest prąd. A ten z pewnością wyniesie Cię w miejsce, gdzie za Chiny nie planowałeś się znaleźć. I tu już nie wiem co Wam powiedzieć. Po prostu pływajcie z głową, nigdy nie lekceważcie oceanu.
Zapraszam na drugą część serii: Realne zagrożenia w Australii, część 2.
Zapraszam Was na moje konto Coś woła na Instagramie, gdzie oprócz kadrów z podróży, pokazuję również naszą australijską codzienność.
Pozdrawiam,
Marzena
Joanna Kostrzewa
Od wielu lat mam świadomość konieczności chronienia skóry filtrem przeciwsłonecznym (i to SPF 50, a nie 6 czy 15, nie wiem, po co się takie produkuje…), dodatkowo w Japonii nauczyłam się noszenia latem parasolki, kapelusza, rękawków, wybieram luźne lniane narzutki z długimi rękawami zamiast croptopa na ramiączkach. Opalenizna na brąz to wciąż w wielu głowach synonim idealnych wakacji, dobrze, że coraz częściej i głośniej mówi się o raku skóry i sposobach na ochronę.
A woda to groźny żywioł, często lekceważony, wydaje nam się, że ocean to taki duży basen… A wystarczy wejść w Polsce do rzeki o rwącym nurcie i już zmienia się nam perspektywa! (wiem to z własnego doświadczenia)
Czekam na drugą część wpisu. *^v^*
Coś woła
Ja niestety całą młodość spędziłam na plaży, nie wiedząc absolutnie nic o filtrach. No ale lepiej późno niż wcale. A zwłaszcza na tym skrawku świata!
Mimo naprawdę dzikich oceanicznych warunków, liczba utonięć jest stosunkowo niska – ludzie naprawdę respektują ocean a i ratownictwo wodne jest na wysokim poziomie.
Tak jak piszesz – nawet rzeki, z pozoru spokojne, mogą być zdradliwe. Ja kocham wodę, wchodzę gdzie tylko się da. Ale „gdzie tylko się da” oznacza u mnie „tam gdzie jest bezpiecznie i JA się nie martwię”. Jeśli się nie znam i nie umiem ocenić ryzyka, odpuszczam.
Pozdrawiam!
Bokasia
Zaskoczyłaś mnie, że jako główne zagrożenia występujące w Australii wskazałaś słońce i prądy przybrzeżne. Sądziłam stereotypowo, że będą to rekiny w oceanie i krokodyle w rzekach oraz dingo, pająki i węże na lądzie. Ciekawa jestem, co wskażesz w następnej odsłonie.
Coś woła
Nie chcę zdradzać zbyt wiele z przyszłego wpisu, ale cieszę się, że Cię zaskoczyłam 🙂 Będzie o zwierzakach, ale nie bez powodu trafiają do drugiego wpisu (i najprawdopodobniej na koniec listy:)) Dzięki za odwiedziny!