Kilka dni temu obchodziliśmy naszą pierwszą rocznicę życia w Australii! Pierwszego sierpnia 2022 roku nasz samolot wylądował późnym popołudniem w Sydney, dostarczając nas w nienaruszonym stanie do nowego, wymarzonego domu. Na południowej półkuli trwała akurat zima, co dla wielu może wydawać się przegrankiem – wszak zamieniliśmy środek lata na środek najzimniejszej pory roku w Sydney – ale my odbieraliśmy to ciut inaczej. Sierpień okazał się idealny momentem na taką przygodę, bo gdy nadeszło lato, byliśmy już przyzwoicie urządzeni, zaaklimatyzowani i gotowi na prawdziwie piękną pogodę.
Doświadczamy właśnie drugiej zimy i myślę, że mogę już pozwolić sobie na wstępne wnioski dotyczące najchłodniejszych miesięcy w tym konkretnym zakątku świata.
Uważam, że wokół zimy w Australii urosło wiele mitów. Spotkałam się zarówno z opinią, że w Sydney nigdy nie kończy się lato, lub też odwrotnie – że gdy Europa praży się w słońcu, my cierpimy katusze (taka kara dla nas za wrzucanie plażowych zdjęć w środku polskiej szarej zimy:)). Któż ma rację?
No więc jak wygląda zima w Australii?
A bardzo, bardzo różnie. Nie ma na to jednej odpowiedzi. Zdziwieni? 🙂
Australia jest niewyobrażalnie wielki krajem. Gdyby nałożyć ją na mapę Europy, przykryłaby niemalże cały jej obszar. Co prawda znajduje się w innej odległości od równika niż kontynent europejski, ale wciąż jest to kawał lądu z naprawdę różnymi klimatami. Absolutnie nie można każdego skrawka Australii traktować w ten sam sposób. Myślcie o niej jak o państwach w Europie. Nikt przecież nie stawia w jednej linii klimatu w krajach skandynawskich razem z tymi z basenu morza śródziemnego.
Spójrzcie na mapę poniżej – przedstawia ona zróżnicowanie klimatyczne Australii.
Mamy tu wszystko od klimatu lasów deszczowych, przez sawannę czy klimat subtropikalny, po ten oceaniczny czy nawet śródziemnomorski. Obejmująca znaczną część kraju pustynia dzieli się na tę ciepłą i zimną, co oznacza, że nie powinniśmy nawet wrzucać całego outbacku do jednego worka!
Jak to wygląda w praktyce? Na północy ciągle panuje mniej lub bardziej wilgotny upał, niczym w krajach Azji południowo-wschodniej. Środek Australii, czyli okolice Alice Springs, jest suchy i wietrzny, z temperaturami sięgającymi w ciągu dnia 40 stopni, a zimą potrafiącymi spaść poniżej zera.
Sydney znajduje się w Nowej Południowej Walii (w skrócie NSW), na południowo-wschodniej stronie kontynentu, tuż przy oceanie i jesteśmy pokolorowani na jaskrawozielono, co daje nam klimat oceaniczny. Zwróćcie uwagę, że południowe i zachodnie wybrzeże różni się zupełnie od naszego, mimo że również znajduje się, no cóż, nad oceanem :).
Dlatego zamiast opowiedzieć Wam jak wygląda zima w Australii, opiszę moje odczucia na temat zimy w Sydney, lub też ogólnie w stanie Nowa Południa Walia, który to jest… niemalże trzykrotnie większy od Polski! Jeden stan! I nie jest to nawet specjalnie duży stan jak na Australijskie standardy. Największa jest Zachodnia Australia, 2.5 razy większa od Nowej Południowej Walii.
Mam nadzieję, że to porównanie dobrze zobrazuje Wam nieprecyzyjność pytania „Jak tam zima w tej Waszej Australii?”.
Zima w Sydney.
Dwie zimy w tym mieście to jeszcze nie taka wielka próba do wyciągania wysoce wiarygodnych wniosków, ale co nieco nam w głowach poukładały. Zwłaszcza, że obecna różni się od tej z zeszłego roku.
Po pierwsze i najważniejsze. To wcale nie jest zima! A na pewno nie według naszych polskich standardów. Nie dajcie się nabrać. Sorry Australijczycy, ale w żadne „ale mroźno” już Wam nie uwierzę :). Oczywiście nie ma co ich winić za tę, w naszych oczach, dość dużą przesadę. Żyją w zupełnie innym klimacie niż my i wszystko poniżej 10 stopni jest dla nich niewybaczalne. I, jakby na to nie spojrzeć, jest to faktycznie najzimniejsza pora roku.
Nasza pierwsza zima i duża część wiosny była bardzo, ale to bardzo deszczowa. Ulice zamieniały się w rwące rzeki. Rzadko kiedy deszcz tu siąpi czy mży. Jak pada, to na całego. Te ulewy jednak były efektem anomalii zwanej La Niña, o której możecie poczytać w tym linku: klik!
Wysoka wilgotność sunąca znad oceanu dość mocno obniżała temperaturę odczuwalną, ale całą zimę przechodziliśmy maksymalnie w adidasach i bluzach, dokładając od czasu do czasu cieplejszą warstwę w postaci softshellów czy cienkich puchowych kurtek.
Gdybym miała porównać ten okres do czegoś co znam z Polski, byłaby to raczej wczesna jesień w Ustce. Temperatura w ciągu dnia wahała się między 12-20 stopni. A zdarzały się nawet dni, gdy zakładaliśmy stroje kąpielowe i cieszyliśmy się osiemnastostopniową temperaturą oceanu (czyli dokładnie tyle, ile Bałtyk średnio wyciąga latem!). I nie byliśmy wyjątkami. Australijczycy również nie stronią od „zimowego morsowania”. Nie wspominając o popularnym tu surfingu.
Niemalże wszystkie miejskie zdjęcia, tak jak i te na weekendowych wypadach za miasto, w odróżnieniu od tych podróżniczych, wykonuję głównie telefonem. Chodzi o łapanie chwili, tu i teraz, a przede wszystkim o nietarganie wielkiej lustrzanki i brak presji.
Tegoroczna zima jest za to przepiękna! Temperatury nierzadko sięgają 20-22 stopni, średnio trzymając się w okolicy 16-18. Gdy dodamy do tego nieustannie świecące słońce, spokojnie osiągamy ciepły, pachnący latem środek wiosny we Wrocławiu. Nie tak źle, prawda?
Ale paradoksalnie zima w Sydney potrafi dotkliwie dać się we znaki. Problem nie polega na niskich temperaturach gdy jesteśmy za zewnątrz, ale na kompletnym nieprzystosowaniu mieszkań do owych zewnętrznych temperatur. Gdy w ciągu zimowego dnia temperatura osiąga 16 stopni, w nocy spada nawet poniżej 8, i gdy Twoje mieszkanie (a zapewniam, że takie są właśnie te w Australii) nie posiada dobrej izolacji i szczelnych, podwójnie szklonych okien, w domu panuje chłód, który uprzykrza życie. Mieszkania nie posiadają również ogrzewania, dlatego sprzedaje się tu na dużą skalę wszelkiego rodzaju przenośne grzejniczki czy elektryczne kocyki! Sami zakupiliśmy mały elektryczny kaloryfer, z którego korzystamy okazjonalnie w pokoju, w którym akurat dłużej siedzimy. W moim przypadku jest to nasze domowe biuro. W łazienkach popularne jest również montowanie lamp grzewczych. Tak całkiem szczerze, to dopiero w Australii zaczęłam chodzić po domu w moich ręcznie robionych swetrach!
Ale jest jeszcze jeden, naprawdę ważny aspekt, który sprawia, że zimowe miesiące, jakkolwiek chłodne by nie były, nie sięgają nigdy poziomu szaroburej nędzy, nierzadko odczuwalnej w centralnej Europie czy na wyspach Brytyjskich. Flora w Australii jest zupełnie inna i niewiele jest tu drzew zrzucających sezonowo liście, co przekłada się na wieczną, przepiękna, promienną i dodającą optymizmu zieleń! I gdyby tego było mało, to wyjątkowo liczne kwiaty, krzewy i drzewa kwitną tu na okrągło, przez cały rok! Och, zupełnie inaczej znosi się 14 stopni i deszcz gdy otacza nas morze kolorów i feeria zapachów.
Mamy początek sierpnia, oznacza to, że już niedługo zakwitnie jaśmin na naszej wiacie śmietnikowej 🙂 A we wrześniu zacznie się wiosna, a to oznacza jeszcze więcej kwiatów! Sydney jest najbardziej zielonym i kolorowym miastem jakie do tej pory widziałam. Cieszę się, że mogę tu być.
Miejcie jednak na uwadze, że to, co opisałam nazwać możemy wyłącznie zimą w Sydney (i zapewne w innych, podobnie zlokalizowanych miastach i miasteczkach w Nowej Południowej Walii)
Na zachodzie znajduje się pasmo Gór Błękitnych, niecałe 70 km od centrum miasta, czyli naprawdę niedaleko. Niemniej klimat tam jest już odrobinę inny – nierzadko zdarza się, że zimą w górach pada śnieg, a my w tym czasem cieszymy się słońcem i przyzwoitą temperaturą. I czuję, że muszę uściślić, że Góry Błękitne, są nazwane górami bardzo na wyrost.
Podobnie jest z południową częścią stanu – panują tam niższe temperatury, jako że zdecydowanie bliżej im do Antarktydy, która z uporem maniaka dostarcza południowemu wybrzeżu silnych, zimnych wiatrów.
Oto przykład tego, czego można doświadczyć w południowej części NSW w kwietniu (środek jesieni). Na zdjęciach droga i szczyt najwyższej góry Australii (ale nie jest to wcale imponująca wysokość) zwanej, ku udręce anglojęzycznych, górą Kościuszki.
Myślę, że nie możemy mieć żadnych pretensji do miejscowych, że coś, co ewidentnie wygląda jak polska wiosna zmiksowana z wczesną jesienią, nazywają zimą. Dla nich tak to właśnie wygląda. Jest to okres, gdy woda w oceanie osiąga najniższą temperaturę, dni są wyjątkowo krótkie, w domu odpalane są piecyki, a wierzchnie okrycie staje się codziennym towarzyszem spacerów. Z rozmów z nimi zdecydowanie wynika, że mają świadomość tego, że na nas to nie robi żadnego wrażenia, a sama wzmianka o Polskiej zimie powoduje u nich dreszcze i szczękanie zębami.
Niemniej dla dużej części Europejczyków główną wadą tych trzech zimowych miesięcy, będzie głównie szybko zachodzące słońce i chłód w mieszkaniu. Ktoś, kto przez całe życie doświadcza cyklicznego zamierania życia w przyrodzie na kilka miesięcy, może nawet nie zauważyć, kiedy zmienia się tu pora roku. Ot, nagle robi się troszkę chłodniej, przez jeden tydzień niektóre ulice przestrojone są czerwonymi liśćmi odpadającymi z nielicznych drzew innych niż palmy czy eukaliptusy i każdy kolejny dzień jakby szybciej się kończy.
Wniosek? Zima w Sydney to wiosna. Jedyny jej minus, który naprawdę mnie rusza, to fakt, że nie jest latem.
Pozdrawiam!
Marzena
Joanna Kostrzewa
Bardzo ciekawy wpis! Widzę, że zima w Sydney jest taka jak sierpień w tym roku w Warszawie… ><
Australia jest pod względem temperatur i budownictwa podobna do Japonii, tam też uważa się, że centralne ogrzewanie w mieszkaniach jest niepotrzebne i ludzie ratują się zimą piecykami olejowymi lub elektrycznymi. Co z tego, że w grudniu w Tokio potrafi być plus 10 stopni na zewnątrz, skoro w domu z pojedynczymi szybami w oknach i cienkimi ścianami w środku też jest 10 stopni!…
Za to bujna zieleń i kwitnące kwiaty na pewno dodają optymizmu i nie pozwalają ludziom zapaść się w zimową depresję, podoba mi się Twoje określenie "szarobura nędza"! *^O^*~~~ Idealnie oddaje wygląd polskiej przyrody późną jesienią i zimą, kiedy nie ma śniegu tylko błoto i smutek… Niestety u nas tylko iglaki są zimozielone, a one są mało radosne.
Coś woła
Niezwykle mnie to ciekawi! Wszak doświadczają tych temperatur od dawna… nie przyszło im do głowy, żeby coś z tym zrobić?:)
Tę szaroburą nędzę nazywamy w rozmowach po angielsku „50 shades of Poland” 😀 Niestety, ale końcówka listopada i znaczna część zimy, jeśli śnieg ominie Polskę szerokim łukiem, wygląda po prostu okropnie, trudno odróżnić szarość bloków, od szarości nieba i okolicznych parków.